Nie miałem specjalnie ochoty nigdzie jechać, ale wczoraj wieczorem Artur mnie namówił. Zbiórka o 8:30 na Powstańców, stawia się jeszcze Marcin (natus) i lecimy na Wałbrzych, pierwszy szok to nowa dk35, 4-pasmowa, niestety tylko do pewnego momentu. Mamy pod wiatr, ale nie zamulamy, zmiany długie, szybko dociaramy do Wałbrzycha gdzie spotykamy się z Husarzem Marcinem.
Sokolec, tym razem końcówka nie była taka straszna. Koszulka teamowa jeszcze nie zaszyta więc tylko spodenki.
Jego zadaniem jest poprowadzić nas na Walim i na Przełęcz Jugowską przez Sokolec. Można powiedzieć, że do Wałbrzycha był lekki trening, od Wałbrzycha przejażdżka towarzyska :D Przełęcze sprawnie połykamy i kierujemy się na Przemiłów koło Ślęży gdzie znajduje się konkurencyjny podjazd dla Tąpadła. Potem już po zamianach z wiatrem do domu.
Myślałem, że pojadę sam, ale okazało się, że jest więcej chętnych. Można powiedzieć stała ekipa: Artur, Krzysiek i Piotrek. Jechaliśmy na dwa auta także nie było ciśnienia z czasem, mogliśmy o normalnej godzinie wystartować (8:00) i nie śpieszyć się z powrotem, ogromna wygoda.
Do Zlotych Hor dojechaliśmy o 10, a pół godziny później mogliśmy ruszyć.
Trasę ułożyłem dość wymagającą z wieloma trudnymi podjazdami. To teraz małe zestawienie w kolejności ich pokonywania.
1. Zlote Hory Hermanowice 394-706m, 6.4km, 4.9%
2. Holcovice - Karlovice 471-653m, 2.5km, 7.3%
3. Karlovice - Pradziad 391m - 1493m, 25km, 4.1%
4. Vidly 1 779-1002m, 3.4km, 6.6%
5. Vidly 2 774-923m, 2.3km, 6.5%
6. Jesenik - Rejviz 455-792m, 7.2km, 4.7%
7. Prameny Opavice 518-783m, 5km, 5.3%
8. Petrov Boudy 453-701m, 4.2km, 5.9%
Na żadnym podjeździe pierwszy nie byłem, ale jechało się super ;) 13% ścianka za Zlatymi Horami wydała nam się jak 5%, co dają świeże nogi :P Miło zaskoczył podjazd za Holcovicami bo miejscami miał 9-10%.
Holcovice +
Na szczycie okazało się, że widać Pradziada, moja lewa ręka na niego wskazuje.
Następnie rozpoczął się 25km podjazd na Pradziada, pierwsze km bardzo łagodne, ostatnie bardzo strome.
Na trasie.
Tradycyjnie w Karlovej zatankowaliśmy wodę życia :)
I w końcu znaleźliśmy się na szczycie.
Każdy z nas ustanowił swój najlepszy czas wjazdu tego 9km odcinka licząc od szlabanu.
Krzysiek 36m Artur 37m 37s Ja 38m 09s - poprawiony o ponad 5 minut! Piotrek 40m z sekundami
Na finiszu próbowałem jeszcze nagrać Piotrka, ale za późno zorientowałem się, że już jest. W trakcie podjazdu mijając parę Czechów usłyszałem "kolejni z Husaria", niby nic, a cieszy :D
Tak od wysokości 900mnpm było dość zimno, poza Piotrkiem reszta z nas marzła.
Na szcycie fota naszego następnego celu, zbiornika Dolne Stranie i elektrowni szczytowo pompowej.
Zjazd niestety był fatalny, dzikie tłumy ludzi zastawiające całą drogę, było nawet jedno czy dwa niebezpieczne hamowania.
Przy dolnym parkingu zatrzymaliśmy się na obiad. Nie dość że wpuścili nas potem do środka z rowerami to jeszcze na koniec każdy z nas dostał po kawałku ciasta gratis!
Zjazd z miejscowości Vidly jest dość stromy, sekcje po 12% pozwalają się mocno rozpędzić, Piotrek wziął tam dwa motocykle i auto dostawcze :D Ja spokojnie zjechałem za nimi :P Za Jesenikiem trafiliśmy na dość długi podjazd, ale dopiero wjazd na Prameny Opavice nas wykończył bo końcówka miała stale ~10%.
Piotrek zrobił tam genialne zdjęcie.
Tu już szczyt przełęczy (780m).
I zjazd.
Jeszcze tylko wizyta w sklepie i zakup wody "bez bubli" :D Tutaj na 110km mieliśmy już 2600m w pionie. Teraz czekał na odpoczynek od podjazdów, 36km zrobliśmy na zmianach ze średnią 38.1km/h, ale na kole jechało się prawie bez wysiłku.
Na niższej wysokości było zdecydowanie cieplej, w końcu też świeciło na słońce, którego przez większość dnia brakowało.
Tutaj ochoczo jedziemy do ostatniego podjazdu dnia.
Petrov przywitał nas dość długą, 12% sekcją. Było ciężko, ale jak zrobiło się 5-6% to wystrzeliłem jak na płaskim i dojechałem do czekającego na szczycie Krzyśka :)
Petrov Boudy (701m).
Potem czekał nas już tylko 4km zjazd do aut. Wyjazd się udał, jedyny minus to to, że jednak nie udało się pobić rekordu przewyższeń (który na razie wynosi 3011m).
Sam pomysł istniał odkąd jeżdżę na szosie, a ewoluował od 4 dniowej wyprawy :) Żeby doszedł do skutku musiało być spełnionych kilka warunków. Ciepło, krótka noc i pomyślny wiatr. Planowany na weekend był Pradziad, ale widzą idealne warunki nie mogłem nie spróbować. Kilka osób wyrażało zainteresowaniem takim wyjazdem, ale nastawiałem się na samotną jazdę.
W piątek pobudka o 6 i do pracy, potem w domu przygotowania, a koło 20 Krzysiek daje znać, że jedzie :)
Zapakowałem z 5kg bagażu na bagażnik i o godzinie 00:05 w sobotę wyruszyliśmy spod mojego mieszkania.
Uzbrojeni w czołówki (podziękowania dla Ryśka i Piotrka za sprzęt) przejechaliśmy całe miasto jadąc dk94 na Lubin. W nocy prawie zerowy ruch, a droga w idealnym stanie. Od początku zdecydowaliśmy się jechać na 5km zmianach. Jazda szła bardzo sprawnie. Za Lubinem po 102km robimy postój, sprawdzam a tam średnia 30.7km/h. Nie spodziewałem się takiego wyniku na nocnej jeździe. Postój kończymy po 25 minutach, ale dodatkowo się ubieramy bo jest zimno (13 stopni).
Jakoś po czwartej rano udaje mi się uchwycić wschód słońca. Jedziemy już dk3 na północ.
W Nowej Soli stajemy schować oświetlenie, ale jeszcze ani myślimy rozbierać się.
Niestety trójka przed Zieloną Górą zmienia się w S3 z zakazem dla rowerów dlatego jesteśmy zmuszeni objechać ten kawałek wioskami dokładając ponad 10km, na szczęście droga jest pusta, a asfalt bardzo dobry.
O 7 jesteśmy na 195km w Sulechowie. Robimy tu drugi postój, brak snu od 25 godzin daje o sobie znać. Szybkie zakupy, mrożona kawa i kładziemy się na parkingu Lidla. Ludzie dziwnie się na nas patrzą, jedna osoba podeszła zapytać się czy wszystko jest ok :) Podnosimy się, a tu okazuje się, że minęło 1.5h O.o
Zrobiło się już ciepło i można było zrzucić ciuchy, mój bagaż stawał się co raz cięższy, Krzysiek spróbował podnieść rower to jak zrobił rwanie podniosło się tylko przednie koło :D Dla sakwiarza taka waga to pikuś, dla szosowca to zwiększenia jej o prawie 100%. W końcu też pojawił się zapowiadany tylny wiatr. Do tej pory panowała idealna cisza.
Po drodze wypatrujemy ciekawy posąg, nie ma czasu na zwiedzanie dlatego tylko fotka z daleka.
Przed Skwierzyną mijamy auta stojące w korku... przez dwie pełne zmiany czyli jakieś 10km, a wszystko czeka do... ronda w mieście, jeszcze czegoś takiego nie widziałem :D W każdym razie raz z lewej, raz z prawej wszystko wyprzedzamy, wtedy osiągam też Vmax wyjazdu.
Na 281km, w Gorzowie Wielkopolskim robimy 3 postój, znowu rozbijamy obóz na parkingu Lidla, znowu wypijam mrożoną kawę (x2) i znowu mija nam tam ponad godzina!
Ruszamy i niespodzianka, za miastem jest od razu S3 po której nie możemy jechać. Na szczęście okazuje się, że wzdłuż nie biegnie stara trójka z idealnym asfaltem, szerokim poboczem i minimalnym ruchem! Jedziemy tak aż do rogatek Szczecin mijając pierwszego szosowca dzisiaj.
W międzyczasie na 340km trafiamy na... Lidla i ponownie uzupełniamy płyny bo przez temperaturę bidony szybko wysychają. Mogło to mieć też związek z tym, że tempo poszło w górę ;)
Za Szczecinem musimy jechać przez wioski, trochę bawię się nawigacją. Na 400km w Goleniowie robimy piąty postój przy sklepiku. Zaczyna też padać deszcz więc decydujemy się szybko ruszać dalej. Za miastem S3 zmienia się w 3 minus 'S' i od razu przyśpieszamy. Wyprzedza nas traktor, na którego koła szybko wskakujemy.
Jedziemy tak przez 17km, średnio 40km/h.
Niestety po 10km wjeżdżamy w obszar po wielkiej ulewie... tak, spod kół woda leci jak z prysznica. Szybka wymiana spojrzeń z Krzyśkiem i zapada decyzja, że nie puszczamy koła :D Po minucie i tak jesteśmy porządnie uwaleni więc nie robi już to nam różnicy. W końcu ciągnik jednak zjechał na parking, podziękowałem mu i dostałem odpowiedź :)
Już prawie Wolin i znowu zakazy dla rowerów. Zjeżdżamy z głównej i robimy fotę tego co wisi gdzieś w pobliżu.
Za miastem wskakujemy na trójkę by po chwili znowu zobaczyć znak zakazu. Tym razem olewamy to. Jedziemy cały czas przez lasy, droga jest kompletnie mokra, świec tak ostre słońce, że ledwo coś widać, do tego z mokrego asfaltu wszędzie unosi się para.
Brak błotników i jedziemy w większych odstępach.
Ostatecznie udaje się dotrzeć do zjazdu na Międzyzdroje i po kilku kilometrach świętujemy sukces!
Plan zakładał założenie koszulki Husarii i fotę w wodzie z rowerami nad głową, ale już mi się nie chciało :)
Krzyśkowi mało! Chce atakować Bornholm, rower nad głowę i daje ;)
Teraz zostało nam jeszcze znalezienie noclegu... zbliżała się północ, zbliżała się wielka burza (która trwała do rana), a nigdzie nie było miejsc. Krzysiek w niesamowity sposób uratował nas z tej beznadziejnej sytuacji i w końcu po 42 godzinach mogłem położyć się spać. Ale o tym już przy innej okazji ;)
Planowałem start o 00:00 i finisz o 20:00. Byliśmy 10 minut szybciej, liczyłem jednak wolniejszą jazdę, ale krótsze postoje. Jechało się super, a tempo po 400km było większe niż na starcie. Gdyby do celu było jeszcze 100km też byśmy przejechali. Mądra jazda z dobrym rozłożeniem sił i odpoczynkami zaowocowała. Nie było kryzysów, nie było problemów, po prostu połykało się kilometry.
Z ciekawostek mój Garmin w końcu przeszedł test wytrzymałościowy. Już o 18:00 pojawił się komunikat, że bateria jest rozładowana... a trzymała i zliczał wszystko aż do 20! To dłużej niż podaje producent.
O trasie nad morze myślałem zawsze "Płaska", teraz to zrewidowałem, krótkie nawet 5% podjazdy dawały o sobie znać.
Na koniec jeszcze mały bilans żywieniowy:
- 5 bułek z wkładką - 3 pączki - 4 batony - 2 jogurty - około 9 litrów płynów
Plany trochę się pokrzyżowały i trzeba było dzisiaj improwizować. Postanowiłem pojechać do Eindhoven i w końcu wracać z wiatrem w plecy. Jak zwykle dzisiaj mocno wiało, a nad głową przelatywały deszczowe chmury. Dostałem cynk, że nad Brukselą świeci słońce więc liczyłem, że dojdzie to i do mnie :)
Ruszyłem na północ w stronę Gennap gdzie znajdował się most nad Maas. Jechałem typowo wiejskimi drogami gdzie nie było ścieżek rowerowych, ale też nie było ruchu. Bardzo charakterystyczną cechą dla tych regionów są wybiegi dla koni, są ich tu tysiące, praktycznie wszędzie można zobaczyć pasące się zwierzęta. Nie dziwię się, że co drugie auto ciągnie za sobą przyczepę dla koni. W niektórych miejscach są nawet zakazy jazdy konnej.
W końcu przekraczam rzekę, jest to jedyna przeprawa w okolicy, ruch rowerowy na niej jest bardzo duży.
Na 50km nadchodzi deszcz, szczęśliwie przejeżdżałem koło przystanku bo rozpętała się ulewa, miejscowym to nie przeszkadzało i wszyscy spokojnie wracali do domów. Tylko grupka nastolatków jadąc rowerami rękami wykonywała ruchy do żabki :D Z uwagi na to, że byłem jeszcze suchy zdecydowałem się przeczekać. Po jakiś 25 minut deszcz osłabł na tyle, że ruszyłem dalej. Bardzo silny wiatr gwarantował, że deszczowe chmury będą się przemieszczać.
Jakieś 20km dalej kolejna runda, tym razem 25 minut stanie pod starym drzewem, na tyle dużym, że skutecznie zatrzymywał deszcz. Jak na złość wiatr wtedy ustał, a deszczowe chmury wisiały nade mną. W oddali widziałem niebieskie niebo także ostro ruszyłem w tym kierunku.
Mijam kolejne miejscowości i przed samym celem wyprawy ułamuje mi się kawałek lewego bloku. Fakt że były już porządnie sfatygowane, a od 2 lat nowe bloki leżą na półce we Wro, ale dlaczego akurat na urlopie musiały się rozlecieć? Jedzie się dość niebezpiecznie, a lewa noga ciągle wypada z zatrzasku.
Tutaj siedziałem i próbowałem coś jeszcze z tym blokiem zrobić.
Na rogatkach Eindhoven łapię kapcia na tyle. Oczywiście to wina zniszczonej opony, kapeć w tym samym miejscu co wczoraj, ale liczyłem, że może dzisiaj uda się szczęśliwie przejechać. Niestety oponę można już co najwyżej wyrzucić. Łatam i skręcam od razu na Well gdzie znajduje się druga przeprawa nad Maas. Nie ma co kusić losu jazdą po mieście.
W końcu wiatr w plecy, leci się pod 40km/h cały czas, niestety standardowo łata puszcza i powietrze schodzi, dopompowuje kilka razy, ale ostatecznie muszę założyć ostatnią zapasową dętkę.
Na moście jem, ale szybko wyprzedza mnie kolarz, ewidentnie atakuje. Zapakowałem wszystko na raz do buzi i naciskam na pedały. +40km/h i w końcu siadam mu na koło, tempo nie spada i przy okazji uzyskuje urlopowy HRmax. Gość wie, że go złapałem bo mój suchutki napęd wydaje odgłosy jak zarzynana świnia :D Pod koniec jednak odpuszcza, do tego skręca w inną stronę :) Resztę drogi pokonuje spokojnie przez wioski i o 21 jestem na miejscu.
To dzisiaj sprzęt wymęczyłem, nie wiem co jutro będę robił. Bez jednego bloku, bez zapasu i ze zniszczoną oponą. Spróbuję przełożyć ją na przód, może tam wytrzyma. Jednak teraz wyszło moje kiepskie techniczne przygotowanie do wyjazdu :( W piątek miałem jechać do Dessel (granica belgijsko-holenderska) spotkać się ze znajomym na 3-dniowym koncercie metalowym :/
W coffee shopie tak się spaliłem, że nie mogłem potem poznać swojego roweru potem spróbowałem haszowych ciasteczek bez haszu, a w red light district straciłem noc i przepuściłem połowę kasy... a poważnie ;)
Na dzisiaj był przygotowany ambitny plan, ale od rana leje. Przestaje dopiero koło 11, godzinę później ruszam. Cel - zdobyć Amsterdam wyłącznie po ścieżkach rowerowych. Dość szybko chmury rozrzedzają się i wychodzi słońce. Wiatr niezmiennie czołowo-boczny, między 6 a 10m/s, to zdecydowanie rekompensuje brak gór w regionie :D
Pierwszym ciekawym miejscem na trasie jest Kevelaer. Robię kilka zdjęć, wszystkie miasta w tym regionie mają fenomenalny klimat, trzeba się tam po prostu przejechać.
Po drodze mijam dwie grupy szosowców po 3 zawodników każda... poruszają się oczywiście po ścieżkach rowerowych :) Za Goch trafiam na tablicę. Jak później się okaże do samego Amsterdamu dotrę właśnie po tych mapach. Cała zabawa polega na tym, że wybieramy sobie check pointy przez które chcemy jechać, a następnie na skrzyżowaniach wypatrujemy znaków (np. rower 80 -->). Nie potrzeba mapy czy GPSa. Wystarczy co jakiś czas zatrzymać się przy takim punkcie i zapamiętać kolejne liczby. Wygląda na to, że całą Holandię można tak przejechać :]
Ja planowałem jechać wzdłuż głównej trasy, ale te mapy zaprowadziły mnie na dużo lepsze trasy. Tam też zaczęły się podjazdy, jeden miał w sumie z 70m w pionie.
Jadę sobie tak tymi lasami i docieram do Goresbeek. Okazuje się, że jest to miejscowość wypoczynkowa, same lasy i pagórki, pełno rowerzystów, rolkarzy i biegaczy. A co najważniejsze okazuje się, że jestem już w Holandii :D
Nie widać, ale dawało tutaj pod górkę :P
Stąd już rzut beretem do Nijmegen. Pod znakiem pierwszeństwa są te strzałki na check pointy.
Tutaj specjalnie dla Piotrka próbowałem złapać na zdjęciu rowerzystów ;P
Droga do rynku miasta prowadzi pod górę. Nijmegen jest najstarszym miastem w Holandii, wiki podaje, ze w 2003 roku obchodzilo 2000 rocznice nadanie praw.
Okazuje się, że jest on przy samej rzece, ale od nabrzeża trzba zrobić okolo 25m w pionie!
Uwieczniłem też most kolejowy na rzece Waal, którym zdecydowałem się pojechać. Na zdjęciu widać jeszcze mój błotnik. Myślałem, że znowu będzie mokro więc założyłem bagażnik, zabrałem narzędzia i części zapasowe oraz suche rzeczy.
Na moście zrobiłem jeszcze małą sesję. Niestety nie dało się na niego wjechać, musiałem skorzystać z ruchomych schodów.
Znajdowała się tam porządna autostrada rowerowa.
Dalej kieruje się po kolejnych check pointach, prowadzą mnie one przez centra miasteczek i wiosek oraz ogólnie po największych zadupiach :D Warto zaznaczyć, że wszędzie nawierzchnia to asfalt gładki jak stół. Do samego Amsterdamu nie udało mi się znaleźć dziury na drodze!
Holenderska wieś.
Na tym moście ćwiczyły oddziały wojska, bałem się robić im zdjęcie :) Most autostradowy z pasem dla rowerów.
Ominąłem bokiem Arnhem, a kolejne check pointy poprowadziły mnie do Ede lasem... o tak, mamy tutaj połącznie najlepszych rzeczy z MTB i szosow - cudowne lasy i idealnie równe nawierzchnie.
Przez wiele kilometów piaskowe leśne dukty i obok równiótka trasa dla rowerów.
Za Ede trafiłem na okres powrotów z pracy, tłumy rowerzystów zgodnie ze znakami pociskało przez wioski. Ja niestety złapałem kapcia. Wczorajszy drugi kapeć to było szkło, dzisiaj sfatygowana opona dała o sobie znać i na jednym rozcięciu dętkę przeciął mały kamyczek. Tym razem zdecydowałem się łatać.
Kolejne miejscowości w drodze do Amersfoort.
Samo miasto eleganckie, przejechałem się przez uliczyki starego miasta w poszukiwaniu sklepu. Widać cała sprzedarz przeniosła się do marketów bo dopiero po długich poszukiwaniach udało mi się coś znaleźć. Po drodze minąłem polskich robotników układających kostkę brukową :)
W Soest łata nie wytrzymuje i jestem zmuczony zmienić dętkę. Robi już się późno. Na trasie pojawia się więcej kolarzy, co jakiś czas siadam komuś na koło i wiozę aż nie skręci w złą stronę.
Koło Hilversum dostrzegam interesujący pałacyk.
Zaraz za miastem na światłach widzę kolarza i decyduję się go gonić. Wiozę się tak na kole, aż facet ma dość ;) Zagaduje do mnie w tubylczym języku jednak szybko przechodzimy na english. Okazuje się, że Dennis mieszka w Amsterdamie i właśnie wraca do miasta, rozwiązuje to masę problemów nawigacyjnych. Z drugiej strony przeprowadził się niedawno z Utrechtu i sam poznaje okolice... tak że raz się gubimy :D Jazda zlatuje błyskawicznie na rozmowie i przegapiam kilka pięknych widoków :/
Most na Kanale Renu.
Dennis prowadzi mnie do samego centrum, po drodze mijamy najstarszy hotel w mieście. Amstelhotel. Przy okazji pierwsze moje zdjęcie z trasy dla wątpiących ;D
W Amsterdamie jest ogrom rowerzystów, trzeba mieć oczy dookoła głowy żeby na nikogo nie wpaść. Trzymam się kurczowo przewodnika.
Dennis. Zaprasza mnie do siebie na coś do jedzenia słysząc, że jadę cały dzień, jednak ja śpieszę się na pociąg.
Dostaję wytyczne gdzie jest dworzec i rozstajemy się. Ja postanawiam pokręcić się jeszcze po centrum i porobić zdjęcia.
Około 22 trafiam na dworzec. Udało mi się objąć na zdjęciu tylko jego połowę. Dla wnikliwych dodam, że tutaj jest prawie o godzinę dłużej jasno niż w Polsce :)
Oryginalny plan zakładał powrót pociągiem do Nijmegen, ale zrobienie 55km w całkowitych ciemnościach praktycznie bez przedniego światła wydało mi się ciężkim zadaniem. Decyduję się jechać do Venlo skąd mam tylko 22km. W pociągu najpierw zagaduje mnie grupa nastolatków wracających z koncertu, a następnie jakiś starszy gość, wszyscy pięknie mówią po angielsku.
Na bilet znowu wydaję majątek, do tego przesiadkę mam w Eindhoven. Docieram tam po 24:00 i w oczekiwaniu na przesiadkę robią sobie nocy rajd po mieście, ciągle kręcą się tam inni rowerzyści.
Ostatecznie w Venlo jestem 1:20, do tego jest zimno i pada deszcz... nie ma na co czekać, olewam ścieżki i cisnę dk58 na Geldern. Mimo całkowitych ciemności nie schodzę poniżej 30km/h. To mogło się udać tylko w Niemczech, w Polsce zabiłbym się po 100m na pierwszej dziurze :D A tam założyłem, że dziur nie ma, widziałem drogę tak na metr przed sobą i jechałem. Byłem w szoku jak szybko czas zleciał, po chwili byłem na miejscu. Na całym odcinku minęły mnie 3 auta. W domu byłem o 2:30, to był zdecydowanie długi dzień.
Podsumowujac Amsterdam to jedno z najpiekniejszych miast jakie widzialem, ma niepowtarzalny klimat. Koniecznie bede chcial tam wrocic, na dluzej niz jeden dzien.
Były różne plany na ten sobotni wyjazd, skończyło się jak widać :) Wymienieni panowie zapowiedzieli swój udział na zbiórce. Z Piotrkiem spotykam się już pod blokiem i jedziemy przez całe miasto, dojeżdża do nas Krzysiek na swoim niezniszczalnym, super ciężkim, stalowym i ogumionym 2" oponami MTB :) Artur sporo się spóźnia, ale ruszamy sprawnie do przodu.
Krzysiek jak rozjuszony byk widząc Ślęże przystępuje do ataku i próbuje rozerwać peleton.
Co raz bliżej.
Do Sobótki płasko, nie spinamy się ponieważ w planach cały dzień jazdy, tylko Krzysiek na zmianach podkręca tempo. Na przełęczy jestem ostatni po drodze zagadując z MTBowcem, który robił rundy wokół Ślęży. Dość ciężko mu to szło :) W Dzierżoniowie była szansa, że dołączy do nas Grzegorz, ale nie dało rady.
Tak, tak panowie. Zniszczę was na tym rowerze :D
Na walimskiej znowu zostaje z tył, dogania mnie kolejny MTBowiec i ciśnie ze mną, podpuszczam go, że ma jeszcze z przodu 3 innych do gonienia. Dojeżdżamy we dwójkę do szczytu i okazuje się, że dawał z siebie wszystko i nieźle go wykończyłem... wlekąc się na końcu naszej grupki :D On odbił w teren, a my w dół na Walim.
Po zjeździe z walimskiej czekamy chwilę na Artura.
Na zjeździe oczywiście doganiamy i wyprzedzamy Artura, który utrzymywał się z przodu. Sokolec daje nam znowu popalić, ale jest zdecydowanie lepiej niż poprzednio. Ostatnia sekcja 10-12% męczy.
Następnie po zjeździe atakujemy jugowską. Ten odcinek nie jest zbyt stromy i zaczyna się piękno gór czyli zjazdy. Dzieje się sporo, a ja testuje nową pozycję zjazdową. Piotrek jak zwykle pierwszy na dole. Jeszcze na szczycie spotkaliśmy gościa na MTB, z którym jechałem - zrobił spory skrót terenem :P
Sesja na podjeździe jugowskiej.
Piotrek pięknie złapał góry w tle.
Chwila postoju przy sklepie, płaski odcinek i zaczynamy wjazd na woliborską (711mnpm), nawet jakoś idzie. Krzysiek ma za dużo sił, łapie go z tył za koszulkę i wciąga mnie na górę :D Od razu lepiej się jechało :) Na zjeździe auta nas wyprzedzają i blokują :/ Potem już tylko Srebrna Góra, która od tej strony jest dość łatwym celem.
Gdzieś tam jest woliborska.
A tu gonimy ucieczkę przed Srebrną.
Piotrek czuł się na tyle dobrze, że 10% podjazd na Srebrną Górę postanowił zrobić na tylnem kole.
Wydaje się stromo? JEST stromo. Srebrna Góra.
Tu plan był rozdzielić się, ja z Arturem mieliśmy jechać na Radków, Kudowę, Zieleniec i Międzylesie - czyli jeszcze bardzo dużo. Niestety czas mieliśmy dość słaby i nie byłoby szans żeby zdążyć na ostatni pociąg. Wszyscy razem zjechaliśmy ostatecznie do Kamieńca Ząbkowickiego.
W Kamieńcu posiłek i piwko, a potem w drogę na dworzec. Wyprzadza nas jakiś ~13-latek w stroju na MTB, odstawia nas na podjeździe. Z Krzyśkiem doganiamy go i siadamy na koło :D Mamy niezły ubaw i trochę żartujemy bo tempo wcale mocne nie było ;) Ostatecznie pytam się go i dostaję wskazówki jak dojechać na dworzec.
Zbliżamy się do PKP, góry zostawiamy z tył.
Niestety ślad w Garminie źle się zapisał, można odczytać w urządzeniu, ale nie da się nigdzie go wgrać. Jak ktoś się umie takimi rzeczami się zajmować to mam 1MB plik tcx do naprawy.
Wyjazd się udał, było trochę chłodno, ekipa jak zwykle świetna. Dzięki Wam! :) Imho wyjazd trudniejszy niż tydzień temu, zdecydowanie stromsze podjazdy mocno nas wymęczyły.
Wyjazd z Arturem, Adamem, Piotrem, Tomkiem i Mateuszem. Część zdjęć od Adama i Piotra.
Wyjazd zorganizowany na ostatnią chwilę... w piątek około 22 :D Dałem propozycję, Artur przystał na nią, obdzwonił resztą, ja namówiłem Adama i ekipa się zebrała. Plan zakładał Łysą Górę, Jelenią, Jakuszyce, Czechy, Bogatynię, Niemcy i pociąg 18:55 ze Zgorzelca. Zbiórka bardzo późna bo o 7:30 także rozkład napięty bez możliwości błędów nawigacyjnych czy też technicznych... a Piotrek spóźnia się ponad 10 minut na zbiórkę :D
Warunki mamy bardzo dobre, wiatr w plecy, piękna pogoda. Pierwszy odcinek jedzie się wyśmienicie, Artur zna świetną trasę do Jeleniej, przyzwoita nawierzchni, piękne widoki i prawie zerowy ruch przez 120km !! Jedziemy parami, spokojnym tempem dając zmiany co 5-8km.
Szyk bojowy :)
Pierwsze hopki.
Na trasie pojawia się Łysa Góra, pierwszy podjazd po 90km i nogi protestują, muszą się dopiero "przepalić" :) Było to chyba najcięższy podjazd tego dnia, niespecjalnie długi, ale z bardzo stromymi sekcjami (7km, średnio 4.4%, max 11% kilka razy). Peleton całkiem się tu rozrywa, pierwszy przyjeżdża Artur, na końcu ja i chwilę później Adam. Spotykamy tam starszego kolarza, robi nam zdjęcie grupowe, potem będziemy go jeszcze kilka razy mijać ponieważ okazało się, że jedzie tą samą drogą do Czech co my.
Od lewej ja, Artur, Tomek, Mateusz, Piotrek, Adam.
Widoki na zjeździe z Łysej Góry.
W Jeleniej mamy ciągle średnią ponad 30km/h więc jesteśmy do przodu z planem wyjazdu. Szybko przelatujemy przez miasto po dk3 i kierujemy się znakami na Jakuszyce. Piotrek nas tam bardzo ładnie i długo pociągnął. W końcu zaczyna się podjazd do Szklarskiej, nic specjalnego (6km, średnio 3.95%). Peleton od startu się rozrywa. Jadę na końcu przed Adamem, reszta odjechała już daleko. Nagle dostaje jakiegoś powera, kadencja 100 i cisnę 25-26km/h. Po kolei wszystkich wyprzedzam jakby stali w miejsci ;) Jestem już prawie na kole Tomka, który był pierwszy i odpuszczam. Zerknąłem na pulsometr a tam 184. Głupio byłoby strzelić na drugm podjeździe dnia :D Kilometr dalej Szklarska i czekamy tam, aż wszyscy się zjadą.
Kolejny podjazd pod Jakuszyce też idzie dobrze (5.5km, 3.8% średnio), Tomek jadący kilka metrów z przodu ciągle próbuje mnie zgubić, a ja dokręcam żeby nie stracić.
Kawałek zjazdu.
Na szczycie czekamy na wszystkich. Udaje się przekonać Tomka i Piotrka żeby jechali z nami na Czechy, wcześniej planowli powrót do Jeleniej na pociąg. Sam zjazd do Czech bardzo przyjemny (7.7km, 3.7%), nawet trochę ścigamy się na nim :), Tomek składał się na rowerze jak pro i trzeba było ostro kręcić żeby się utrzymać za nim.
Wydajne chłodzenie na zjeździe. Na podjeździe było ze 100 stopni :P
Po pierwszym zjeździe w Czechah.
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i zaczynają się podjazdy. Robimy 3 hopki i wracamy na wysokość z Jakuszyc. Po drodze mijamy ładne jeziorko, drogi i widoki w Czechach cudne, do tego masa rowerzystów i rolkarzy. W Czechach zaliczamy przełęcz na 880 mnpm i rozpoczyna się zjazd praktycznie do poziomu 0 :D Niestety chwilę wcześniej padało i wszystkie zakręty mokre. Prowadzę na zjeździe, ale przed każdym zakrętem trzeba praktycznie do 0 wyhamować, każdemu chyba koło się uślizgnęło na zakręcie i wszyscy nabrali respektu dla zjazdu... wszyscy poza Piotrem, który mimo, że dawałem z siebie wszystko po wyjściu z zakrętów wyprzedza mnie :D Na kilku zakrętach wyrzuca mnie aż na przeciległe pobocze. Doganiamy dwa auta, myślę sobie że teraz trochę się uspokoi, ale Piotr bierze się za wyprzedzaniem. Dokręcam i jestem za nim :) Mimo praktycznie stawania na zakrętach średnia z 9km zjazdu wyszła 50km/h.
Postój przy jeziorku.
I zjazd.
Ostatni podjazd dnia... żartuję, btw. zawsze myślałem, że stroizny podjazdu nie da się uchwycić dobrze na zdjęciu :D
Gdzieś w Czechach.
Kolejnym punktem na trasie było czeskie miasteczko Frydlant. Tomek, Piotrek i Adam mieli stamtąd 28km do Zgorzelca i chcieli zdążyć na na wcześniejszy pociąg. Ja, Artur i Mati jechliśmy w zupełnie inną stronę, do Bogatynia a potem przejście graniczne w Zittau w Niemczech. Pierwsza grupa miała 1h 20m także powinni zdążyć, my mieliśmy jeszcze 3h na naszą trasę.
Przed Bogatynią dopada nas deszcz, a z boku gonią granatowe chmury, po chwili błyska i słychać grzmoty. Robimy zakupy w Netto i decydujemy się na krótszy wariant do Zgorzelca, trochę szkoda, ale alternatywą byłaby jazda prosto w burzowe chmury. Przy sklepie zapytaliśmy jeszcze miejscową kobietę ile kilometrów jest do Zgorzelca. Z przekonaniem odpowiedziała nam, że 325! Próbowaliśmy się dowiedzieć, czy jest tego pewna... była, w końcu często tam jeździ i tyle jest napisane na bilecie autobusowym... podziękowaliśmy, a kiedy weszła do sklepu padliśmy ze śmiechu :D
Smagani bocznym wiatrem ciśniemy przed siebie, spodziewałem się płaskiej trasy, a tu wyrósł nam ponad 3km podjazd (3%), Artur dzielnie nas wciągnął na niego. W Zgorzelcu byliśmy 50 minut przed odjazdem naszego pociągu.
Stojąc przy dworcu podszedł do nas... Adam :) Okazało się, że Piotr padł na trasie, Tomek pocisnął i zdążył na pociąg. Z całej tej sytuacji wyszła zabawna historia, ale o łapaniu stopa "na wypadek" trzeba poczytać już u Adama :P Na miejscu kolacja w McDonaldzie i zakupy w markecie. Pociąg z Niemiec przyjechał punktualnie, wygodny szynobus. W Węglincu niespodzianka, do pociągu wsiada Tomek. Okazało się, że nie zdążył na przesiadkę i drugi pociąg odjechał minutę wcześniej. Niestety musiał tam czekać 1.5h przez co spóźnił się na koncert.
Wyjazd się udał. Wspaniała trasa, którą można by robić wielokrotnie, świetna ekipa, cudna pogoda, sprzyjający wiatr, dużo łagodnych podjazdów, czego chcieć więcej? Dodatkowo respekt dla Adama, za zrobienie tego na MTB :P
Dzień zaczął się już o 4 rano, musiałem się szybko pozbierać i o 5 byłem już u Darka, który trochę zaspał. Potem szybko pojechaliśmy zgarnąć Tomka. Artur i Marcin jechali drugim autem. Pogoda nawet dopisywała, drogi były praktycznie puste więc do Leszna jechało się błyskawicznie. Na trasie minęliśmy kilka aut z rowerami i przed 7 zameldowaliśmy się na lotnisku aeroklubu. Było już pełno aut, wszyscy składali i pompowali rowery, ja znalazłem Artura i odebrałem od niego nasze numery startowe.
Przed startem znalazłem Artura i Marcina i odebrałem od nich nasze numery startowe.
Na starcie, całkiem z lewej Tomek, z tył w odblaskowej koszuli Jarek.
Za dużo czasu nie mieliśmy i na start wpadliśmy 2 minut przed naszą godziną odjazdu. Uzgodniliśmy z resztą osób, że jedziemy spokojnie. Znalazł się tam też Jarek, z który rok temu w Lesznie przejechałem większość maratonu. Na starcie fotki i ruszamy, koło 36km/h, ale widać że tempo dla reszty jest mocne i nie wszyscy chcą dawać zmiany. Starty w grupach 10 osobowych co minutę sprawiły, że na trasie zrobiło się dość ciasno. Błyskawicznie doganialiśmy grupy startujące przed nami. Minęliśmy trzy kiedy dogonił nas bardzo szybki pociąg. Podłączyliśmy się, ale tempo nie spadało poniżej 40, właściwie to utrzymywało się na poziomie 42-43km/h.
Jazda była ostra i powoli ludzie odpadali z grupy, z 6 grup startujących przed nami wyprzedziliśmy 5. Przed nami została jedna w której ponoć jechali faworyci do wygranej w open. Po godzinie jazdy mieliśmy już ponad 40km, a w grupie zostało nas 9, wszyscy znajomi odpadli. Jazda była tak ostra, że nie miałem kiedy się napić nie myśląc nawet o jedzeniu. Kanapkę jadłem na dwie tury przez 2km :D Zmiany co 10-15s i żadnego zwalniania. Z nadzieją wypatrywałem znajomej 11% grórki. Jak przewidywałem nie wytrzymałem tam tempa i odpadłem. Trochę ponad 60km i średnia 40.1km/h. Na szczęście z przodu odpadł jeszcze jeden gość, który zaczekał na mnie.
W rozmowie wyszło, że jechałem w kolejnej grupie kandydatów na wygraną, która na dodatek cisnął w nadziei dojścia tej pierwszej. Kolega powiedział, że gdybyśmy ich doszli to wtedy zaczęłoby się prawdziwe ścigania, ataki i pościgi. Stwierdziliśmy, że nie ma sensu tracić sił na ostrą jazdę i czekaliśmy na kolejny pociąg. Tak przejechaliśmy 30km ze średnią 31.7km/h, przy okazji stanęliśmy na punkcie żywieniowym, całe 97 sekund :)
W końcu dogoniło nas kilka osób, w tym Artur i Tomek, a kawałek dalej jeszcze szybciej przemknęła koło nas Harfa Harryson. Gaz do dechy i udało się złapać koło. W całym peletonie mogło być ze 30 osób, w tym na przedzie Harfa i ESKA BGŻ Team, my bezpośrednio za nimi. Podstawa to dobre miejsce w peletonie, nie chciałem ryzykować, że ktoś przede mną puści koło.
Harfa i Eska na przodzie.
Fakt jest taki, że Harfa i ESKA ciągnęli nas wszystkich przez 70km, co jakiś czas ktoś trzeci znalazł się na chwilę z przodu. Sielanka to jednak nie była. Silny boczny i czasami czołowy wiatr sprawiał, że utrzymanie się na kole było sztuką, tętno 160-170 było normą. Do tego każdy zakręt to było hamowanie, a potem ostry sprint i pogoń, kilka razy niewiele brakowało a bym puścił koło. Ranty ustawiane były na całą szerokość drogi, chowane tylko kiedy coś nadjeżdżało z przeciwka, a niejednokrotnie zmuszaliśmy auta do zatrzymania się. Kiedy jednak nie mieściłem się na rancie czułem się jakbym pracował na czele grupy dając z siebie wszystko.
Prywatny punkt żywieniowy Harfy. Ciekawiło mnie dlaczego reszta staje?
Wiedziałem, że na 140km będzie długi podjazd, miałem nadzieję, że uda się wytrzymać i nie odpaść z grupy. Dodatkowo pojawił się jakiś kolega Harfy, który nie startował w maratonie. Gdyby zaczął się podjazd to on był na zmianie i zaczął niszczyć peleton. Dawałem z siebie wszystko, nogi paliły jak diabli, ale udało się utrzymać. W pewnym momencie musiałem zrzucić na małą tarczę i spadł mi łańcuch, momentalnie ludzie zaczęli mnie omijać. Na szczęście szybko opanowałem sytuację i goniłem dalej. Obok mnie ciągle jechałem Tomek. Artur na początku podjazdu zjechał na koniec peletonu i nie miał przez to szans utrzymać się z nami. Przez to na ostatnich 20km straciłem do nas aż 6 minut.
Po podjeździe tempo poszło jeszcze w górę, Felty chciały się wymęczyć bo mieli między sobą finisz do rozegrania. Do tego zachęcili resztę ludzi do wyjścia na zmiany. Na finiszu udało mi się lepiej wejść w ostatni zakręt i znalazłem się na mecie przed Tomkiem, myślałem, że został bardziej z tył, a na końcu okazało się, że wjechaliśmy z identycznym czasem na metę :)
Ostatecznie udało się zająć 49/223 w OPEN na 160km i 13/30 w M2.
Na trasie był też drugi punkt żywieniowy, ale gdzieś go przegapiłem, było tak ostro, że nawet nie rozglądałem się na boki :D
Z występu jestem bardzo zadowolony, liczyłem na czas 4:40, a wyszło lepiej, różnica względem zwycięzcy to niecałe 6%. W porównaniu do zeszłego roku czas lepszy o 32 minuty. W czwartej dziesiątce wyścigu czasy prawie identyczne, od 4:25 do 4:26 :)
Na mecie miałem przyjemność poznać osobiście Klosia i Jarzynę :)
Omawianie całego maratonu przy makaronie po zakończonym ściganiu :)
Uwagi do samego maratonu: - oznakowanie trasy mogłoby być trochę lepsze, znałem już trasę więc mi akurat nie sprawiły problemów; - jedzenia na mecie bardzo mało, ale z drugiej strony bardzo niskie wpisowe; - punkt żywieniowy bardzo dobry; - puszczanie dużych grup w małych odstępach daje wrażenia prawie jak na wyścigu :)
Podział na okrążenia: - 60km, 40.1km/h, hr 167 - 31km, 31.7km/h, hr 153 - 72km, 36.6km/h, hr 153
Na koniec jeszcze wyniki znajomych:
49 TOMASZ (ja) HUSARIA SZOSOWA M2/13 (M)49 04:26:01 50 TOMASZ M2/14 (M)50 04:26:01 55 ARTUR HUSARIA SZOSOWA M3/13 (M)55 04:32:08 59 MACIAŚ TOMASZ SR CYKLISTA KLUCZBORK M4/14 (M)59 04:34:53 (razem jechaliśmy większość Radkowa) 84 MARCIN HUSARIA SZOSOWA M2/20 (M)84 04:51:10 105 DARIUSZ HUSARIA SZOSOWA M2/22 (M)104 05:07:25
Na dzisiaj była zaplanowana ambitna trasa poprowadzona przez przełęcze: Tąpadła, Walimską, Sokolec, Jugowską, Woliborską, Srebrną Górę i zjazd do Kłodzka. Nie do końca nam wyszło, ale jeszcze kiedyś spróbujemy :)
Miałem nadzieję, że cała Husaria się stawi, ale dwie osoby odpuściły i zostało nas pięciu, do tego jeszcze Jacek i nowi zawodnicy - Tomek i Piotrek. Ruszyliśmy z miejsca zbiórki i parami dawaliśmy zmiany. Jechało się bardzo sprawnie mimo przeciwnego wiatru. O dziwo kierowcy byli bardzo tolerancyjnie, nawet na dk35.
Cała ekipa.
Do Sobótki przeciętna wyszła 33km/h, odcinek na Tąpadła już dużo słabiej, 25km/h. Potem błyskawiczny zjazd na Wiry gdzie urwałem wszystkich przy okazji osiągając v max :P Na odcinku do Dzierżoniowa spotkaliśmy Grześka, który jechał nam na spotkanie. Razem zaatakowaliśmy walimską, ale już na kostce odpuściłem i do końca jechałem sam.
W pewnym momencie drogę zastąpiły mi konie, który chyba wybierały się do Biedronki w Pieszycach ;) Jak już je minąłem dwa zawróciły i chciały iść ze mną :D Niestety nie zdążyłem tego uwiecznić na drugiej fotce.
Ostatni na przełęczy, ale za to pierwszy na dole. Z niezrozumiałych dla mnie powodów wszyscy boją się kostki na zjeździe, dzisiaj wyciągnąłem na niej 63.1km/h przy okazji wyprzedzając auto, które strasznie się wlokło ;) W sumie lepiej tak zjeżdżać bo przy 50km/h jeszcze czuć nierówności kostki, szybciej to się nad nimi przelatuje.
Sokolec tym razem dał mi w kość, trochę się ujechałem i ciężko było podjechać, zakosami jakoś dało radę. Przydałby się jednak kompakt bo 39-26 to jednak ciągle za ciężko.
Po tym odcinku było widać, że wszyscy są już dość mocno zmęczeni, zrezygnowaliśmy z planowanej trasy i podzieliliśmy się na dwie grupy. Ja, Krzysiek, Artur i Jacek zdecydowaliśmy się jechać do Kłodzka na pociąg, reszta ekipy przez jugowską pojechała do Wrocławia.
Przed Kłodzkiem postój na fotkę. Od lewej ja, Krzysiek i Jacek.
W Kłodzku mieliśmy jeszcze czas na zakupy, a na dworcu stawiliśmy się 7 minut przed pociągiem. Idealne wyczucie czasu.
Pogoda nam nie do końca dopisała, było mocne zachmurzenie i niezbyt ciepło, do tego wiatr potrafił przeszkadzać. Popełniłem jeden, ale podstawowy błąd. Za późno zacząłem jeść, a do tego zdecydowanie za mało. To co miałem zacząłem jeść na 80km, a wtedy to już wszystko powinno być zjedzone, a ja powinienem uzupełniać prowiant.
Za tydzień coś płaskiego, trzeba lepiej przygotować się do Leszna.
O 6 rano obudziło mnie ostre słońce. Piękny dzień. Na dzisiaj była zapalnowane inna trasa o podobnej długości. Krótka męczarnia po polskich drogiach i jesteśmy w Czechach. Tam trzeciorzędny drogi są lepszej jakości niż nasze krajówki. Tempo narzuciliśmy bardzo spokojne praktycznie cały czas robiąc podjazdy. Ale taki urok tej trasy, pierwsza połowa pod górę, druga w dół.
Już w Czechach, nawet kilku rowerzystów spotkaliśmy.
Tak mniej więcej wyglądają wszystkie drogi, którymi jechaliśmy :)
W Hermanovicach zjechaliśmy na Zlote Hory, tym razem spróbowałem dokręcić na zjeździe, ale tylko 77km/h dało radę. Objechaliśmy Pricny Vrch wbijając się na 9km (4%) podjazd z końcówką 2km - 7.3%, w sam raz rozgrzekwa przed Pradziadem, niestety łyknął nas tam stary dziadek i nie byliśmy w stanie trzymać koła :D Szczyt przełęczy był na 780m skąd ładnymi serpentynami zjechaliśmy do Hermanovic.
Zakupy w Zlotych Horach.
Niestety przez moją nieuwagę i durne oprogramowanie komórki wszystkie kolejne zdjęcia przepadły. Nie zauważyłem, że skończyła pamięć, a komórka nie informuje w żaden sposób, że nie ma miejsca tylko nie zapisuje zrobionych zdjęć i pozwala pstrykać kolejne.
Na 7km podjeździe do Karlovej wyprzedził nas szosowiec. Próbowałem go dogonić, ale na całej trasie utrzymywał dystans 50m. Tętno trochę za wysoko powędrowało. Następnie spotkaliśmy Czecha, chciał wiedzieć czy da się do Owczarni podjechać. Ruszył przed nami, ale dogoniliśmy go. Sam wjazd na Pradziada straszny, pełno wody, żwiru, piasku, nawet lodu, zadziwiająco lekko się podjeżdżało. W Owczarni na około 1300 mnpm śnieg i lód, po bokach ludzie na nartach i skutery śnieżne :D Fizycznie nie dało się już jechać. Zrobiliśmy tutaj kilka fotek, których najbardziej szkoda. Na jednej wdrapałem się na połowę 3-metrowej śnieżnej ściany. Dogonił nas też Czech i zrobił wspólne zdjęcie na tle wieży Pradziada.
Zjazd w potokach zamarzającej wody był hardcorowy i dojechałem kompletnie przednie klocki. Cały zjazd na zaciśniętych klamkach, strach był aby obręcze za bardzo się nie rozgrzały i dętki nie strzeliły. Ostatecznie wyszła średnia zjazdu 38km/h. Reszta trasy to już w większości zjazdy świetnymi drogami. Tylko się złożyć na lemondce i odpoczywać.
Na koniec zostało pozbierać się, zapakować w auto i ruszyć na Wrocław, dopiero po północy byłem w domu.
Jeżdżę od lipca 2007. Najczęściej można mnie spotkać w okolicach Wrocławia. Poza szosą dojeżdżam trekingiem do pracy. Trochę informacji:
największy dystans w grupie - 461,7km @ 31,66km/h (nad Bałtyk z Krzyśkiem "chris90accent")
największy dystans w pojedynkę - 260km @ 31.40km/h
największa prędkość - 84,1km/h - gdzieś w Alpach
największa średnia na odcinku 100km - 39.59km/h (Amber Road)
największa średnia na krótkim dystansie - 41.12km @ 40.08km/h
największy miesięczny dystans - 2025km
najwyższe zdobyte drogi:
- Passo di Stelvio 2758m
- Col du l'Iseran 2770m
- Cime de la Bonette 2802m
najtrudniejsze zdobyte szczyty:
- Monte Zoncolan
- Hochtor
- L'Alpe d'Huez
zaliczone kraje na rowerze:
- Polska
- Niemcy
- Austria
- Holandia
- Czechy
- Słowacja
- Włochy
- Szwajcaria
- Francja
- Monaco
- Chorwacja
- San Marino