Noc była już cieplejsza, ale rano obudził mnie Darek żebyśmy już się zbierali. Rowery zamontowaliśmy wczoraj więc zostało zjedzenie śniadania i złożenie namiotu. Darek skoczył zapłacić i wrócił rozbawiony bo na rachunku były moje dane i kraj... PORTUGAL :) Widać nie mają zbyt wielu gości z POLAND. Ruszyliśmy o godzinie 9, mieliśmy jeszcze kawałek do włoskiej autostrady i utknęliśmy w wielokilometrowych korku. Okazało się, że Włosi kosili trawę na poboczu i "lekko" przyblokowali ruch, ale od autostrady wszystko poszło już gładko, Brennerpass, Innsbruck, Monachium. W połowie trasy oddałem stery Darkowi, który zawiózł już nas do Wrocławia gdzie zjawiliśmy się o 20.
Wyjazd udał się super choć pogoda pozwalała żeby spokojnie zostać jeszcze kilka dni. Piękna pogoda była miła, ale do robienia długich i ciężkich tras lepiej sprawdza się niska temperatura jaką mieliśmy rok temu jadąc z przyczepką z Mediolanu. Koszty też wyszły przyzwoite, coś koło 1000zł do podziału za paliwo i 115 euro za kempingi od osoby, reszta to jedzenie którego nawieźliśmy z polski masę :) Na koniec podziękowania dla Darka i Adama za udane wakacje.
Bezchmurna noc była zimniejsza od poprzedniej, mimo wielu warstwa na sobie, śpiwora oraz koca obudziłem się w aucie z przemarzniętymi nogami około 6 rano. Nie było jak się dogrzać więc postanowiłem wstać i trochę pochodzić. Słońca na kempingu jeszcze nie było choć jego promienie oświetlały już szczyty. Usadowiłem się na samym krańcu placu i czekałem na pierwsze promienie fotografując wszystko dookoła.
Na tej ścianie w środku nocy obserwowaliśmy wspinaczy.
Kiedy słońce już zagościło przy aucie zrobiło się bardzo przyjemnie, do tego stopnia, że musiał pościągać rzeczy i zostać bez koszulki. Zrobiłem śniadanie i delektowałem się pięknem Dolomitów przy okazji czytając książkę. Kolegom jakoś nieśpieszno było opuszczać namiot i tak jakoś szybko zleciały mi 4 godziny :)
Mój nocleg przez cały wyjazd, spałem obrócony w drugą stronę.
Patrząc na Adama i Darka z niewiadomych mi przyczyn morale nie wyglądały na zbyt wysokie... może spanie w wełnianej czapce i kurtce przeciwdeszczowej miało coś z tym wspólnego? ;D
Ostatecznie Darek zrezygnował dzisiaj z jazdy, a Adam robił dywersję i po dość długim relaksie udało się ruszyć koło 14. Zdecydowaliśmy się na Gruppo del Sella, płaskowyż Sella otoczony jest drogą, która biegnie przez 4 przełęcze: Passo Gardena (2116), Sella (2244m), Pordoi (2239m), Campolongo (1875m).
Dzisiaj tempo spokojne i dużo zdjęć. Zaczęliśmy od Gardeny.
Na samej przełęczy parking płatny, wszystkie miejsca zajęte, a ludzie stawali nawet niżej na serpentynach żeby zaparkować. Trekingowcy oraz wspinaczy. Dodatkowo po szlakach widać było pełno MTB.
Zjeżdżając widzieliśmy wspaniałe ściany do wspinaczki. Ciekawe czy wszystko w stylu klasycznym czy może jednak mają obite drogi?
Zaczęliśmy się zbliżać do Passo Sella, tam ponownie auta poustawiane we wszystkich możliwych miejscach gdzie tylko dało się wjechać.
Następnie przyjemny zjazd i od razu podjazd na Passo Pordoi, a tam ciągle wywieszone banery Tour de Pologne, które w tegorocznej edycji tamtędy poprowadzono.
Zjazd z Pordoi do Arabby rewelka, leciało się zarąbiście, polecam :) a na koniec został nam łagodny podjazd na Campolongo.
Corvara w dole. Na zjeździe był jeden łuk przekozak, na którym tak się złożyłem że chyba zabrakło centymetrów od przyszorowania kolanem o asfalt :)
Na koniec zakupy i zdjęcie przy nowej generacji drewnianych rowerów. Ten to dopiero ma przełożenia, stówka na zjeździe przy kilku ruchach korbą.
Na kolację spaghetti z mozarellą i szykowanie rzeczy do jutrzejszego powrotu. Piękny widokowo wyszedł dzisiaj dzień. W planach miałem przejechać się u podnóża Marmolady i zrobienie Passo Fedaia, ale będzie musiała poczekać do następnego razu.
Noc była przeraźliwie zimna (8 stopni), a do tego padał deszcz. Rano nie było lepiej, ale prognozy zapowiadały piękną pogodę na sobotę. Koło 10 niebo zaczęło się przejaśniać także po śniadaniu i przygotowaniach koło godziny 12 byliśmy gotowi ruszać. Bez internetu ciężko było wyznaczyć trasę jednak na kempingu było rozwieszonych wiele ogromnych map, z których można było wyczytać wysokości oraz dystanse na konkretnych odcinkach. Wybraliśmy 90km z kilkoma przełęczami. Z uwagi na dużą wysokość panowały tu zgoła inne warunki niż w Merano, temperatura utrzymywała się w okolicy 20 stopni, a po schowaniu się słońca robiło się chłodno.
Na zdjęciach pozostałości deszczowych chmur roztopionych promieniami słońca.
Od wyjazdu z kempingu rozpoczął się pierwszy podjazd, Passo Campolongo (1875m), gdybym nie wyczytał na mapie to pewnie bym nawet nie zauważył ;)
Potem czekał nas długi i łagodny zjazd, na którym wiele razy stawaliśmy na zdjęcia. W oddali zaczęła się również pojawiać Marmolada (3343m), najwyższy szczyt w Dolomitach. W taki sposób zjechaliśmy na 1275m gdzie pojawiły się już znaki na Passo Giau.
Panorama z Marmoladą po lewej stronie ze szczytem w chmurach.
W końcu rozpoczęła się wspinaczka na Passo Giau (2236m), nie wiedziałem jak to wygląda, na szczęście co jakiś czas postawione są znaki z dystansem i tak do pokonania miałem 10km. Jak się okazało nie było to byle jakie 10km bo średnio miało 9.1% i ani na chwilę nie pozwalało odetchnąć.
Na szczęście pogoda zdążyła się popsuć i niebo zasnuło się chmurami co skutecznie obniżyło temperaturę. Sprawnie zacząłem wyprzedzać kolejnych kolarzy na podjeździe, na 4km przed szczytem dojrzałem kolejny cel w białej koszulce, też musiał mnie spostrzec bo dystans przestał się zmniejszać. Wtedy też zadzwonił Dawid, chciał wiedzieć czy jesteśmy zainteresowani wspinem w skałach. Tak się zagadałem, że przestałem kontrolować tętno, wbiłem HRmaxa i jak się rozłączyłem byłem już koło drugiego kolarza. Lało się z niego jakby na trenażerze jechał :)
Zaraz po wjeździe poprosiłem o fotkę parę, która stała obok. 10km zrobione w 54:05 i 155bpm na 172 max, z których jestem zadowolony. Teraz zostało szybko się ubrać i zaczekać na chłopaków. Pogoda zdążyła się poprawić, a panorama z Giau prezentowała się cudnie.
Współczuję tym krowom, ja już po 15 minutach miałem dość tych dzwoneczków.
Zjazd był fajny, choć początek robiony za fatalnym motocyklistą, dopiero jak go wyprzedziłem można było się pobawić. Zjechaliśmy do Pocol i od razu zaczął się podjazd na Passo Falzarego (2105m), niestety od tej łatwej strony.
Po krótkiej sesji jeszcze 90m podjazdu na Passo Valparola (2192m).
Tam też kilka zdjęć i bardzo szybki zjazd w stronę La Villa. Pierwsze 4 czy 5km miały ponad 9% przez co udało się wyprzedzić auto przy 80km/h :) Spodenki teamowe są fatalnie zrobione, brak ściągaczy na nogawkach doprowadzał do tego, że na dole zjazdu niewiele brakowało a wyglądałbym jak w stringach, tak się zawinęły do góry :D
Wyschnięte koryto rzeki na zjeździe.
Przejechaliśmy przez La Villa i zrobiliśmy jeszcze 100m podjazdu do Corvary gdzie stanęliśmy w sklepie. A takie widoczki miałem pilnując rowerów. Co interesujące był to jedyny sklep w tej 1.5-tysięcznej miejscowości, przy 3 otwartych kasach w każdej stało w kolejce po 15-20 osób.
Na kempingu słońce szybko chowało się za górami i temperatura spadała gwałtownie. Po godzinie było 14, a po dwóch 10 stopni. Zupełne przeciwieństwo Merano położonego raptem 100km na zachód. Nie byliśmy do końca przygotowani na takie warunki, do wieczornego siedzenia przydałby się kurtki. Skończyło się na zakładaniu wszystkiego co mieliśmy, a najprzyjemniej siedziało mi się kiedy byłem owinięty śpiworem. Wieczorem można było podziwiać gwiazdy i mnóstwo samolotów na niebie, upolowałem też spadającą gwiazdę. Kemping poza kolarzami składał się jeszcze ze wspinaczy, których najlepiej obserwowało się nocą. Na pionowych ścianach otaczających kemping, a wznoszących się nawet 1000 metrów wyżej można było śledzić powoli poruszające się punkty świetlne. Z uwagi na wysoką temperaturę na nasłonecznionych ścianach wspinacze preferowali nocne wejścia.
Planowałem już wcześniej zmienić region, ale prognozy pogody zapowiadały mocne opady akurat tylko na piątek więc postanowiliśmy to wykorzystać. Od rana pochmurnie i przelotny deszcz, powoli zbieramy się i o 12 opuszczamy kemping Merano i ruszamy w Dolomity, trasa do łatwych nie należy i pokonanie ponad 100km zajmuje nam około 3 godzin za to widokowo trasa jest bardzo ładna. Przejeżdżamy Passo Gardena i przez La Ville kierujemy się do San Cassiano gdzie miałem upatrzony kemping. Wszystkie miejsca są jednak zajęte i zostajemy skierowani do Corvary (u podnóża Gardeny). Tam znajdujemy miejsce i rozbijamy obóz. Temperatura jest zdecydowanie niższa, a z nieba prawie ciągle pada. Niestety nic dzisiaj nie uda się już pokręcić, udaje się za to w barze trochę podładować baterie.
Podjazd na Passo Gardena.
Zjazd do Corvary.
Nasz kemping.
Tym razem zaklepaliśmy sobie ławeczkę ze stolikiem :) Obok nas byli Czesi i Anglicy, później też Francuzi, Niemcy i Słowacy.
Po dniu regeneracyjnym przyszła pora na coś grubszego. Słabe przygotowanie skutkowało tym, że nie wiedziałem ile kilometrów ma trasa, jakie przewyższenie i profil oraz na jaką wysokość będziemy wjeżdżać. Trzymałem jednak wersję, że to tylko 125km i dwie luźne przełęcze ;) Pobudka o 6 i od razu lepszy humor bo zachmurzenie było całkiem spore. W przyjemnym chłodzie i słońcu schowanym jeszcze za górami ruszamy do San Leonardo, delikatna wspinaczka i zaczynamy tam podjazd na Passo Giovo (2094m, 20km, 7.1%).
San Leonardo.
Początek jadę razem z Adamem jednak na 900m n.p.m. wyprzedza mnie dziadek na elektryku. Postanawiam sprawdzić ile wytrzymam na kole, udaje się przez jakieś 800 metrów jednak tętno idzie bardzo wysoko jak na dzisiejsze możliwości (163bpm) i odpuszczam. Pan nie jechał dużo szybciej, ale nie było to moje tempo. Niska temperatura sprawia jednak, że jedzie się bardzo dobrze, utrzymuję wysoką i równą intensywność.
Po jakimś czasie staję i czekam kilka minut na Adama, chcę mieć zdjęcie przy hotelu, w którym nocowaliśmy jadąc w zeszłym roku z przyczepką.
Później wyprzedzam kolejnych kolarzy i bardzo sprawnie pnę się do góry. Był to podjazd który podjeżdżało mi się zdecydowanie najlepiej na całym wyjeździe. Po prawej widać jak droga leci do góry.
Na szczycie melduje się Adam, Darka musiały dopaść jakieś kryzysy bo czekaliśmy tam na niego 40 minut.
Cały wjazd 20km zajął mi 1:35:07 przy średnim tętnie 144 i max 163 tego dnia.
Panorama w stronę Brennerpass.
Zjazd do Vipiteno przyjemny, znowu sporo wyprzedzonych aut. Tam szukamy sklepu aby przygotować się przed Passo Pennes. O podjeździe nic nie wiem, ale od startu pokazuje pazurki. Od zacienionej części mocno kopie w górę.
Ostatecznie okazało się, że trafiliśmy na niezłego kozaka. 13.5km ze średnim nachyleniem 9.1%.
Taki rozwój wypadków nie byłby jeszcze zły gdyby nie huraganowy wiatr, który chciał wiać tylko w twarz i to z taką siłą, że robiło się z tego jakieś 13 a nie 9%.
Po drodze spotkałem sakwiarza, który pchał rower czemu wcale się nie dziwiłem. Wiedział na jakiej wysokości jesteśmy, ale nie miał pojęcia jak wysoko trzeba wjechać, ani ile kilometrów jeszcze zostało. Kawałek później dopadły mnie problemy żołądkowe i musiałem ratować się boczną drogą w las :D Trochę czasu zleciało i ruszyłem dalej najpierw doganiając sakwiarza, który dalej pchał swój wózek, a potem zdziwionego Darka, który nie wiedział skąd się wziąłem z tyłu. Pomyślałem, że Adam pewnie goni mnie z przodu i nie ma sensu już mocno jechać więc zostałem z Darkiem. Tak razem walczyliśmy aż Darek wypatrzył z przodu Adama. Stwierdziłem, że jest w zasięgu i sprawnie przeskoczyłem do niego. Kiedy go dogoniłem i wyjechałem zza skały ukazał się widok na przełęcz.
Na górze wiało tak samo mocno i było jeszcze zimniej więc po krótkiej sesji ubraliśmy się ciepło i zdecydowali od razu zjeżdżać.
Sądziłem, że Giovo zrobiłem mocno jadąc 144/163, Pennes natomiast wyszło 152bpm średnio przy max ponownie 163.
O zjeździe z Pennes mogę powiedzieć, że jest jednym z lepszych alpejskich jednak warunki jakie tam panowały nie pozwoliły na wiele. Tak silnego wiatru na zjeździe jeszcze nie przeżyłem, rowerem miotało po całej drodze i przy prędkości powyżej 60km/h robiło się już bardzo niebezpiecznie. Co ciekawe na climbbybike są dwa wpisy o Pennes (2007 i 2011r) i w obu autorzy wspominają że był przerażający wiatr. Czyżby charakterystyka tej przełęczy?
Na wysokości 1400m zakończyła się szybka sekcja zjazdu.
Teraz zostało już tylko jakieś 40km łagodniejszego zjazdu na 300m do Bolzano :)
Jadąc od Bolzano cały ten podjazd robiony jest doliną otoczoną dość blisko górami przez około 48km. Pojawił się też kawałek ścieżki rowerowej, jednak zjazd na wąskiej, krętej, zasypanej miejscami piaskiem ścieżce rowerowej był nie dla mnie, powiedziałem chłopakom, że będę jechał drogą i się rozdzieliliśmy.
Ciągle wiało w twarz co utrudniało powrót, na trasie zaczęły pojawiać się tunele, tylko jeden miał zakaz wjazdu, ale za to drogę dookoła.
Po jakichś 15km nastąpiła bardzo szybka sekcja oraz seria tuneli, powiedziałbym, że były ich dziesiątki, dolina zrobiła się wąska raptem na 50-100m. Tunele był krótkie i co chwila wyjeżdżało się na kilkadziesiąt metrów. Dziwiłem się, że na trasie nie ma w ogóle ruchu samochodowego aż w końcu wyprzedził mnie autobus. Za nim znajdował się sznur aut, dałem wyprzedzić się dwóm i do Bolzano zjeżdżałem już w kolumnie pojazdów. Na szczęście tylko raz musiałem testować sprawność moich hamulców. Przed samym Bolzano znajdował się bardzo interesujący zameczek.
W mieście pomyślałem, że chłopacy zostali daleko w tyle na ścieżce i zdecydowałem się wracać samemu do Merano. Niestety już od jakiegoś czasu jechałem bez wody, a i po drodze do ścieżki rowerowej niczego nie wypatrzyłem. Zapytałem się jeszcze parę Niemców na rowerach, ale nie umieli mi nic wskazać. Pomyślałem, że spokojnie jakoś wytrzymam i ścieżką ruszyłem na kemping.
Po chwili ktoś siadł mi na koło i tak jechał przez chwilę aż w końcu powoli wyprzedził. Siadłem na koło, a chłopaczek (16-17 lat) zaczął rozkręcać (wtedy też padła bateria w Garminie). Tak na mój gust musieliśmy lecieć koło 40, gościu większość czasu w pozycji do TT. Myślałem, że tam uschnę, ale z drugiej strony mógłbym szybciej być na miejscu. Wszystkich wyprzedzaliśmy błyskawicznie aż w końcu się zmęczył i dałem zmianę aby po chwili rozkręcił się od nowa :) Już w samym Merano zwolnił więc podjechałem i poprosiłem go o wodę. Chwilę pogadaliśmy i dojechaliśmy do baru rowerowego gdzie się zatrzymywał. Wykorzystałem sytuację żeby kupić Colę. Był w lekkim szoku, że dzisiaj zrobiłem już te dwie przełęcze.
Po dojechaniu na miejsce kusiło wskoczenie do basenu na kempingu. Wziąłem prysznic, zrobiłem obiad i wypiłem browara, który czekał pod autem :) Godzinę po przyjeździe dostałem smsa od Darka, że już są w Merano. Trasa dzisiaj była świetna, a Passo Pennes koniecznie będę chciał jeszcze powtórzyć.
Zapowiadał się kolejny aż za piękny dzień, a po wczorajszych harcach postanowiliśmy zrobić jakąś łatwiejszą trasę. Darek całkowicie odpuścił także z Adamem udałem się na południe. Do samego Bolzano biegnie ścieżka rowerowa przy rzece, którą poznaliśmy już w czerwcu. Niby dobrze się czuję, ale po pulsie widzę zmęczenie organizmu, wydaje się że jadę mocno, a na pulsometrze 120bpm :)
Po minięciu Bolzano kierujemy się DDRem dalej na południe gdzie trafiamy na kilka tuneli. Pewnie kiedyś biegł nimi jakiś trakt albo mała droga, ale fajnie pomyśleć, że zrobili je dla rowerzystów.
Po drodze nie brakuje atrakcji, w lasach rozmieszczone są place zabawa.
Kierując się na południe zaliczamy podjazd, a potem dość długi i szybki zjazd główną drogą do jeziora. Niestety wstęp na plaże jest płatny także decydujemy się zostać na zacienionym tarasie i tam odetchnąć od upałów... a woda mocno kusiła.
W końcu decydujemy się ruszać, między jeziorem, a rzeką wzdłuż której musimy wracać znajdują się góry więc czeka nas jeszcze jeden podjazd.
Podjazd krótki bo krótki, ale za to stromy. Z obu stron.
I tak już spokojnym tempem toczyliśmy się do Merano. A takie drogi były całe dla nas.
Ten odcinek szczególnie mi się podobał. Na zdjęciu tego nie widać, ale po prawej zaraz za drzewami też płynęła rzeka.
Ścieżki rowerowe mają w tych rejonach świetną infrastrukturę, co jakiś czas trafia się na krany z pitną wodą oraz na bary rowerowe. Dosłownie bary do których dostęp jest tylko ze ścieżki rowerowej :)
Na koniec jeszcze zakupy i odpoczynek. Noc znowu była gorąca. Adam wystawił palec żeby sprawdzić kierunek wiatru, niestety żadnego nie było :)
Kolejna upalna noc, ale tym razem w planach było zaliczenie alpejskiej legendy więc pobudka już po 6 rano. Jedyny moment kiedy jest przyjemnie chłodno, dzisiaj robimy Stelvio atakując z Merano przez Prato. W Perspektywie dojazd do Prato 50km ścieżką rowerową, wspinaczka na przełęcz i powrót tą samą drogą. Zbieraliśmy się ponad godzinę, ale w końcu udało się ruszyć. DDR miód, malina, suniemy sprawnie do przodu wyprzedzając innych rowerzystów w bardzo dużych ilościach. Odnoszę wrażenie, że chyba wszyscy dzisiaj chcą pojechać na Stelvio.
Na 30km trafia się jednak awaria, rzecz która mi się nigdy nie przydarzyła, a o której dwa dni wcześniej opowiadał i straszył Darek. Przy wciąganiu łańcucha na blat spadł on z małej tarczy i wżynając się w karbonową ramę zablokował się między nią a zębatką 34T. Opcje były dwie, albo na siłę kręcąc korbą do tyłu wyrwać łańcuch ryzykując jeszcze większe uszkodzenie ramy albo odkręcić korbę. Bez gwiazdki było to niemożliwe, ale Darek dowiedział się, że obok jest sklep i serwis rowerowy. Razem z pracownikiem odkręcili korbę i mogliśmy jechać dalej. Od teraz razem z imbusami będę woził gwiazdkę do korby :)
Jak popularna jest to ścieżka w kierunku Stelvio mogą świadczyć tworzące się na niej zatory :)
Przed 11 udaje się dotrzeć do Prato.
W Despare robimy zakupy i mentalnie przygotowujemy się do ataku szczytowego. Miejscówka nie najlepsza ale przynajmniej było chłodno, wszystkie inne zajęte przez dziesiątki innych rowerów. Mi nie udaje się już wypić 0.5l Coli, którą kupiłem i wiozę ją na plecach na szczyt żeby wypić jako triumfalny szampan :)
Ostatnie mocowania kasku na rowerze i o 12 ruszam. Od początku mocno z celem wykręcenia dobrego czasu. Dość szybko mija mnie dwóch gości na elektrykach, musieli wjeżdżać ze 40km/h, ciekawe na ile im baterie starczają i ile te rowery ważyły? Stopniowo wyprzedzam kolejnych kolarzy, niektórzy próbują ze mną jechać, inni tylko odpowiadają na moje "Ciao". Ktoś nawet dał mi zmianę, ale jak z niej zszedł to na dobre i tyle go widziałem. Zadziwiająco dobrze radziły sobie też kobiety które wyprzedzałem. Gdzieś na wysokości 2000m mijam dwóch dziadków z czego jeden prosi o 'aqua', mam praktycznie jeszcze cały drugi bidon więc mu go daję i po chwili jadę dalej. Na 2200 ten sam pan mnie dogania i siada na kole. Jedziemy tak aż do 2400 gdzie widzę pierwszy strumień, przez wysokie temperatury reszta była wyschnięta. Macham, że będę stawał, a on jedzie dalej. Wylewam sobie na głowę 4 bidony lodowatej wody i od razu ruszam dalej. Po chwili go łapię, zatrzymał się przy swoich kolegach i przelewał od nich wodę, jeszcze raz podziękował mi za pomoc, a ja poleciałem dalej. Na końcowych serpentynach jechało się już dość ciężko i straciłem tam sporo czasu ale oznaczenia 6-5-4km do końca dodawały energii bo wiedziałem że to już finisz :) Wyprzedził mnie też pierwszy szosowiec, leciał tak ze 2km/h szybciej.
Darek gdzieś na podjeździe.
Ostateczny bilans to 30 wyprzedzonych, mnie wyprzedziło dwóch na elektrykach i jeden szosowiec, całkiem przyzwoicie. Ostatecznie czas wjazdu: 2:13:49 + ze 2 minuty na postój przy strumieniu, średnia 11.1km/h, HR 80% (tętno trochę zaniżone zmęczeniem organizmu z poprzednich dni).
W zeszłym roku ten podjazd robiony od Bormio wszedł w 1:47:17 przy 11.5km/h jednak z Bormio jest 4km krócej oraz średnie nachylenie to 7.1% w porównaniu do 7.5% z Prato, dodatkowo wtedy nie miałem 60km w nogach przed startem.
Stelvio zaliczyłem już w chmurach i deszczu, w śniegu, no i w końcu przyszedł czas na piękną pogodę. Na górze było tak ciepło, że nie trzeba było się dodatkowo ubierać po wjeździe.
Kiedy wszyscy już dotarli wjechaliśmy gdzieś na 2800 do restauracji na browarka.
Z góry mogliśmy też obserwować helikopter asystujący przy pracach zabezpieczających na zboczach.
Jeszcze moment na fotki.
Darek też znalazł wyciąg kolejki, którą za 20 euro można było wjechać na 3450m, ciekawa opcja, ale nie skorzystaliśmy. Ostatnie przygotowania i byliśmy gotowi do zjazdu.
Okazało się jednak, że droga jest zablokowana. Helikopter transportował ciężkie elementy konstrukcji siatek zabezpieczających przez co ze względów bezpieczeństwa ruch był wstrzymany. Odczekaliśmy jakiś czas zanim pojazdy nie pozjeżdżały i sami ruszyliśmy. 70-80 między serpentynami i dohamowania. Tak nam dobrze szło, że w końcu dogoniliśmy auta i motory zjeżdżające wcześniej. Ostatecznie do Prato udało mi się wyprzedzić z 15 aut i tyle samo motorów, ogólnie Stelvio to bardzo słaby alpejski zjazd, a to zapewniło dodatkową rozrywkę :)
Na dole zaczekałem na resztę i ruszyliśmy ścieżką do Merano. Niestety bateria w moim Garminie padła i nie zanotowałem całego przejazdu. Na szczęście podjazd się zapisał.
Wczoraj Adam miał jeszcze problemy ze sprzętem więc zmieniliśmy plany na dzisiaj. Zamiast wczesnego wyjazdu ja idę na basen, a chłopaki szukają sklepu rowerowego. Od 10 miałem cały basen dla siebie, a temperatura już była bardzo wysoka, w basenie dodatkowe atrakcje, bieżnia, rowerek stacjonarny oraz trampolina. Tak długo się tam bawiłem, że oczywiście musiałem sobie przypiec górę :) Powoli zaczęli również schodzić się kempingowicze, okazało się, że są tam też inni Polacy choć największe wrażenie zrobiła na mnie młoda Włoszka z... piątką synów.
W końcu wrócił też Darek z Adamem, na nowo kupionej kasecie wszystko hulało już jak trzeba więc.. dołączyli do mnie nad basenem :P Dość jednak było już tego obijania i po zrobieniu obiadu ruszyliśmy w upale na krótką i łatwą trasę (lajtowy wjazd z 200 na 1322m ;) ).
Region ten charakteryzuje się wieloma dolinami, najczęściej wznoszącymi się do wysoko położonych jezior, a kończących się ślepo. Ja wybrałem dolinę Ultimo zakończoną jeziorem Fontana Bianca na ponad 1800 metrach.
Zaczęło się dość stromo z licznymi serpentynami i widokiem na Merano.
Na termometrach wskazania były na poziomie nawet 38 stopni co wymusiło na nas wiele postojów w cieniu. Tutaj z dodatkową opcją szybkiego schładzania.
Jednak im byliśmy wyżej i wjeżdżali w głąb doliny robiło się co raz przyjemniej, trafiliśmy też na pierwsze jezioro z tamą.
Tak sobie jechaliśmy w sielankowej atmosferze, aż zaczęło się robić późno. Zależało nam jeszcze na zrobieniu zakupów przed zamknięciem sklepów więc zdecydowaliśmy się zawrócić niedaleko od Fontanna Bianca.
Teraz czekał nas już zjazd, Adam na nowym rowerze znalazł już swoją ulubioną pozycję.
Sama dolina bardzo urocza, nie miałbym nic przeciwko zatrzymaniu się tam na kilka odpoczynkowych dni.
Na koniec został stromy i kręty zjazd do Merano. Zjeżdżałem tam za autem do wyprzedzenia którego akurat nie było warunków, w pewnym miejscu na zakręcie przy krawędzi drogi bawiły się dzieci, może 4 letnie. Kierowca się wystraszył i zahamował, miałem okazję sprawdzić skuteczność hamulców DA. Wyprzedziłem potem sznury aut i zaczekałem na chłopaków na dole. Darek też miał przygody, mówił, że czarny Seat zepchnął go na pobocze, na szczęście bez wywrotki.
Na koniec jeszcze rozwiązanie zagadki języka niemieckiego :)
"South Tyrol is an idyllic enclave of medieval castles, steepled churches, apple orchards and vineyards. An Austrian territory for eons, it has been an Italian province since the First World War, but no one seems to have told most of the half-million inhabitants. Today 70% of South Tyroleans speak German and another 5% have Ladin, a local dialect in the Dolomites, as their first language."
Rano zaczęliśmy już wszystko szykować na dzisiejszą jazdę, kiedy Darek wydobył informację, że zrobiło się miejsce na kempingu w centrum Merano gdzie byliśmy wczoraj (około 300m n.p.m.). Niestety nie można było zrobić rezerwacji więc kto pierwszy ten lepszy... zostawiliśmy więc Adama żeby składał namiot i pakował rzeczy, a my z rowerami autem pojechaliśmy na tamten kemping. Darek wszystko załatwił i został ze sprzętem pilnować drzewa i trawy koło niego ;) Udało się zdobyć bardzo dobre miejsce, drzewo dawało cień prawie do południa, a pod ścianą był murek, na którym doskonale gotowało się jedzenie na palnikach gazowych osłoniętych od wiatru. Towarzystwo było z całej Europy, z namiociarzy my byliśmy tam najdłużej, reszta przyjeżdżała i odjeżdżała. Wielu sakwiarzy, w tym jedna para na tandemie, para na dwóch poziomkach, a nawet 4-osobowe rodziny. Najbardziej zszokował nas samotny sakwiarz z ogromną przyczepą, na której musiał mieć ze 40kg, w tym namiot dla 4 osób oraz laptopa... pewnie robił siłę na maxa :D
Na dzisiaj wybrałem jedną ze średnich tras, które nakreśliłem w piątek, miałem jednak mało czasu więc dokładnie nie sprawdzałem profili i nie wiedziałem czego można się spodziewać. Założenia były proste, 50km podjazdu, 50km zjazdu i zdobycie 2500m przełęczy Passo Rombo.
Najpierw 20km lekko pod górę, potem 30km zdrowej wspinaczki. Ruszyliśmy po 11 i upał zaczął się robić nieznośny, temperatura grubo powyżej 30 stopni. Szybko zjechaliśmy z drogi po wypatrzeniu znaku na trasę rowerową wzdłuż drzew i rzeki.
Zeszliśmy w dół do rzeki schłodzić siebie i bidony.
Za San Leonardo rozpoczęła się wspinaczka.
W cieniu musieliśmy zrobić odpoczynek bo w takiej temperaturze nie dało się podjeżdżać.
Gdy już wjechaliśmy na tyle wysoko, że temperatura nie doskwierała aż tak mocno zaczął kropić deszcz, trafiliśmy akurat na bar z tarasem widokowym i ławkami pod daszkiem.
W porę bo dość szybko rozpętało się piekło, niebo się zaciągnęło, zaczęło lać aż w końcu spadł grad.
Troszkę czasu nam tam zeszło, na szczęście mieliśmy ze sobą ciepłe rzeczy na zjazd więc siedziało się przyjemnie. Kiedy wszystko minęło i wyszło słońce droga zaczęła błyskawicznie wysychać, a my ruszyliśmy dalej.
Dotarliśmy na punkt widokowy, na którym znajdowały się różne ekspozycje, świstak wyglądał na głodnego, ale nie było jak podać mu batonika.
Przed końcem wspinaczki jeszcze było kilka tuneli, a za nimi strumyczek, w którym uzupełniliśmy bidony.
Trochę czasu to nam zajęło, ale w końcu udało się.
Adam pstryknął panoramę.
Passo Rombo jest również granicą z Austrią, w tle widać zjazd na drugą stronę, którego nie było danem nam już zrobić.
Jeszcze ostatnia sesja na szczycie. Był tam też bar, ale spóźniliśmy się kilka minut i go zamknęli. Za to można było obejrzeć wjeżdżające Porsche z Audio R8.
Przyszła pora na zjazd, ubraliśmy się ciepło, Adama uzbroiłem w kamerę i ruszyliśmy. Zjazd mogę śmiało zaliczyć do jednego z lepszych alpejskich, leci się na nim cudownie. Niestety po zjechaniu na 1400m zaczęło lać, schowaliśmy się przed deszczem niestety końcówkę zjazdu oraz powrót do Merano robiliśmy już po mokrej nawierzchni przez co nie dało się ani szybko zjeżdżać, ani jechać na kole. Troszkę mi to humor popsuło, ale najważniejszą część zjazdu udało się zrobić na sucho.
Na miejscu jeszcze zrobiliśmy zakupy w ostatnim czynnym sklepie i wróciliśmy na kemping. Mimo deszczu temperatura nie odpuszczała, dla wygody ja zdecydowałem się spać w aucie (po złożeniu foteli mam całkiem wygodne, miękki łóżko :) ), a Adam z Darkiem w namiocie. Noce były tak gorące że przy całkiem otwartym aucie, w samej bieliźnie, bez przykrycia ciężko było spać.
Jeżdżę od lipca 2007. Najczęściej można mnie spotkać w okolicach Wrocławia. Poza szosą dojeżdżam trekingiem do pracy. Trochę informacji:
największy dystans w grupie - 461,7km @ 31,66km/h (nad Bałtyk z Krzyśkiem "chris90accent")
największy dystans w pojedynkę - 260km @ 31.40km/h
największa prędkość - 84,1km/h - gdzieś w Alpach
największa średnia na odcinku 100km - 39.59km/h (Amber Road)
największa średnia na krótkim dystansie - 41.12km @ 40.08km/h
największy miesięczny dystans - 2025km
najwyższe zdobyte drogi:
- Passo di Stelvio 2758m
- Col du l'Iseran 2770m
- Cime de la Bonette 2802m
najtrudniejsze zdobyte szczyty:
- Monte Zoncolan
- Hochtor
- L'Alpe d'Huez
zaliczone kraje na rowerze:
- Polska
- Niemcy
- Austria
- Holandia
- Czechy
- Słowacja
- Włochy
- Szwajcaria
- Francja
- Monaco
- Chorwacja
- San Marino