Załatwianie spraw na mieście. Chyba lepiej jeszcze nie odsłaniać się na słońce albo smarować kremem ze sporym filtrem :) We Wrocławiu niebezpieczniej niż w Alpach. Polscy rowerzyści są kompletnie nieprzewidywalni.
Polowanie na kempingi zaczęliśmy dość wcześnie, ale okazało się, że wszystkie były pozajmowane, przed jednym wisiała nawet kartka w 6 językach informująca, że nie ma miejsc. Ostatecznie stanęliśmy autem na parkingu w dzielnicy willowej, ciepła kolacja, prysznic i zdecydowaliśmy się, że w tak ciepłąc noc (musiało być min. 25 stopni) rozkładamy karimaty obok auta i śpimy.
Adam pojechał jeszcze na nocny rajd, a ja zmęczony poszedłem spać, koło 2 obudzili mnie jacyś motocykliści, którzy również znaleźli ten parking, stało ich chyba 5 po drugiej stronie auta, mnie nie zauważyli. Adam akurat wracał do auta to jeszcze porposili go o ogień :)
Z rana całkowite rozluźnienie, najpierw pojechaliśmy na zakupy do marketu, a potem na plażę. Rozbiliśmy się, jak się później okazało, na "plaży dla psów" :D Wszyscy mieli ze sobą czworonogi, niektórzy nawet po dwa. Zawsze to dodatkowa rozrywka, zwłaszcza jak się żadnej książki nie ma.
Co to by był za wypad nad morze bez spalenia się? Ściągnęliśmy więc ciuchy i blade ciała wystawili na działania słońca. Ostatecznie nie było nawet tak źle, tylko pasy samochodowe mocno w drodze uwierały :D Woda do pływania była idealne i przyjemnie chłodziła w tym upale, ponownie mieliśmy też widoki na piękne kobiety opalające się topless wokół nas ;)
Na kamienistym molo.
Plażowanie.
Do auta wróciliśmy koło godziny 17, pakowanie się zabrało nam trochę czasu, ale o 18 udało się ruszyć. Do Nicei i przez miasto jechaliśmy w korku, zajęło nam to ponad godzinę czasu. Mimo zimnego łokcia było strasznie gorąco. Mogliśmy podziwaić lansujących się na deptaku ludzi, a widać że nie byle kto tam przyjeżdża się pokazać ;)
Drogę powrotną wybraliśmy z ominięciem autostrad aż do Niemiec co zapewniło nam dodatkowe widoki i atrakcje. Jednym z jej minusów był szacowany czas na ponad 24 godziny (1600km) :D Już po wyjeździe z Nicei trafiliśmy na 3 przełęcze pod rząd, Col du Nice (~500m), Col de Braus (1002m) a następnie Col de Tende (1870m). Ta ostatnia zakończona 3.2km, jednokierunkowym tunelem otwartym w 1898r dokładnie na granicy Francji i Włoch.
Widoki z drogi powrotnej.
Sama podróż przez Włochy przebiegała już w ciemnościach, z uwagi na długą trasę przestałem też zwracać uwagę na ograniczenia prędkości. Dodatkowo w późnych godzinach drogi robiły się kompletnie puste. Plan był taki, że jadę tak długo aż się zmęczę, następnie śpimy trochę i jedziemy dalej. Kończyło się nam też paliwo, a wszystkie stacje benzynowe są w nocy pozamykane. Zjeżdżając kilka razy trafiliśmy na jedną z automatem przyjmujących papierowe pieniądze, powinno tego starczyć aż do Niemiec. Niestety mieliśmy nieaktualną mapę w nawigacji i wpuściła nas na kilkunasto kilometrowy odcinek płatnej autostrady, za który zapłaciliśmy prawie 9zł! Nie dziwię się, że Włosi też wybierają drogi lokalne.
Koło godziny 1 Adam zaproponował żeby nie stawać, ja się prześpię z tył auta, a on poprowadzi. Problym był taki, że Adam jeszcze nie ma prawka, a egzamin zdał niedługo przed wyjazdem :D Mimo dużego wahania oddałem mu stery i poszedłem spać. Spania nie było bo Adam od razu wjechał w... Mediolan, na szczęście drogi były kompletnie puste i jakoś poszło. Następnie miał mnie obudzić na wjeździe w góry. Koło godziny 5 obudził mnie straszny chłód, byliśmy na jakiś 2200mnpm, dodatkowo klima ciągle chłodziła :) Drogi były puste i szerokie więc Adam zdecydował się jechać dalej.
W Szwajcarskiej miejscowości dokonaliśmy zmiany, Adam poszedł spać, a ja prowadził. W każdym razie próbował spać bo na zakrętach i serpentynach nie oszczędzałem auta :D Tak sobie jechałem kiedy niespodziewanie minąłem tablicę witającą mnie w Liechtensteinie, a kawałek dalej byłem już w Austrii, stamtąd niecałe godzina jazdy i znaleźliśmy się w Niemczech... po 14h i 700km.
Dalej jazda była już prosta, szybka i przyjemna, Adam miał okazje przejechać się jeszcze 200km po niemieckiej autostradzie. W Polsce zahaczyliśmy na chwilę o moją rodzinę koło Bolesławca, myślałem nawet czy by czasem Darka w Jeleniej nie odwiedzić ;) We Wrocławiu byliśmy po 18, na zjeździe z autostrady zapaliła mi się lampka oleju, a przed wyjazdem jego poziom był przyzwoity. Ostatecznie odstawiłem Adama i pojechałem do domu. Tak oto zakończyła się nasza wyprawa.
Teraz zostało mi już do napisanie podsumowanie całego wyjazdu :)
Po zrobieniu Cime de la Bonette od razu ruszyliśmy na Lazurowe Wybrzeże, cel - Nicea. Jadąc już po ciemku dotarliśmy na przedmieścia po 23. Okazało się, że obszar ten to jedna wielka aglomeracja rozciągająca się we wszystkich kierunkach. Zdobyliśmy namiary na noclegi i ruszyliśmy do centrum... gdzie trafiliśmy na korki. Miasto to żyje 24/7. Największym wyzwaniem okazało się znalezienie miejsca dla auta. Wszystkie miejsca gdzie tylko mogliśmy sobie wyobrazić zaparkowane auto były zajęte, dodatkowo prawie wszędzie stały znaki zakazu zatrzymywania się, jednak nikt nic sobie z tego nie robił :)
Ostatecznie odjechaliśmy 6km od centrum co okazało się być inną miejscowością, Falicon. Dodatkowo zaparkowaliśmy 372mnpm :D Pozostało nam przespać się z tył auta, ale wcześniej musieliśmy usunąć nieproszonego gościa.
Na nasz prośby o opuszczenie pojazdu ostrzył tylko pazurki na dywaniku.
Po wspaniałej nocy ;) ruszyliśmy na zwiedzanie miasta, od razu czekał nas ostry zjazd do poziomu morza.
Nicea pokonywaliśmy na wyczucie, jeśli było w dół tzn. że dobrze jedziemy.
W końcu udało się dotrzeć do plaży.
Wzdłuż jej linii prowadził deptak z ogromną ścieżką rowerową na której znajdowały się ograniczenia do 20, a nawet 10km/h!
Adam wypatrywał liniowców.
Poruszaliśmy się ciągle na wschód wzdłuż wybrzeża.
Fort Emmanuela Philiberta, Księcia Savoy z 1580 rok, posiadał również swój port. Niestety w środku nie pozwolili nam zwiedzać z rowerami.
Tą ławeczkę zapamiętam na długo, został mi po niej na klacie wypalony kwadrat, następnym razem zamiast rozpinać koszulę ściągnę ją ;)
Dalej na wschód. Z wybrzeża często widać było wystające na klifach luksusowe rezydencje, robiły ogromne wrażenie, szczególnie z trawą zieleńszą od prawdziwej i błękitną wodą w basenach.
Aż dotarliśmy do Monako.
Zwiedzamy uliczki starego miasta na wzgórzu.
I widoki z niego.
Pałac księcia Alberta. Strażnik rzucił się na nas z bronią, że nie wolno tu jeździć rowerem :D
Więcej widoczków.
A tu już sławny, m.in z Bonda kasyno w Monte Carlo.
I widok w drugą stronę.
Monako robiło na nas ogromne wrażenie... autami, które tam jeździły, Aston Martin, Ferrari, Lamborgini, Maserati, Bentlay, Porsche. Wymień co chcesz, było tam. Cieszyłem się, że mam OC na rower bo gdybym na którymś z ostrych zjazdów wbił się w takiego DB9 czy SLSa to pewnie kredyt spłacałbym przez lata :D
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na plaży. Było cudownie, woda wyśmienita, a te wszystkie kobiety opalający się wokół nas topless wspaniałe :D Aż nie chciało się wracać do auta. Z ciekawostek dodam, że przy plaży na rowerach śmigała policja. Adam wypatrzył też na drzewach pomarańcze, ale żadnej nie zerwał :P
Na koniec czekała nas spora wspinaczka do auta, nici z prysznicu na plaży. Pakowanie i w drogę na poszukiwanie, tym razem, kempingu.
Adamowi było mało i samotnie udał się na nocny rajd.
Rano obudził mnie deszcz, chmury zaciągnęły się nad Allemond. Zdecydowanie zniechęcało to do wychodzenia ze śpiwora. Gorąca kawa gotowana w przedsionku postawiła mnie na nogi. Szykowanie się przeciągało się strasznie i o 12 byliśmy gotowi. Zresztą tylko dlatego, że miejscowy sklep w niedzielę był otwarty tylko do 12:30, a nam kończyły się zapasy.
Zmęczenie dawało już się na odczuć dlatego zaproponowałem pominąć kolejne dwa alpejskie etapy i udać się dalej na południe, Adam jednak zdecydował, że omijamy Col du Vars, ale robimy Cime de la Bonette (2802m) - najwyżej położoną asfaltową drogę w Europie.
W Jausiers gdzie zaczyna się podjazd byliśmy koło godziny 16. Zatrzymaliśmy się na parkingu obok policjantów, którzy w piątkę łapali kierowców na suszarkę. Okazało się że równocześnie zatrzymywali nawet 5 pojazdów. Był to jeden z dwóch momentów kiedy na naszej wyprawie widziałem policję.
Zjedliśmy obiad, przebraliśmy się i byliśmy gotowi do drogi, deszczowe chmury wisiały ciągle w powietrzu. Na początku podjazdu mieliśmy dobry motywator - chmary much, które atakowały ze wszystkich stron, dobre kilkaset metrów w pionie nie dawały spokoju. Narzuciłem mocne tempo, mocne jak to mocne na 9 dniu wyprawy, po 8 dniach gór - średnio po 2.5km w pionie każdy :D
Obróciłem rękę za plecy i zrobiłem na ślepo zdjęcie... zdolny jestem ;)
Sesja z podjazdu zrobiona przez Adama.
Urokliwa chatka.
I dalsze widoki.
A tych było więcej, blokowały całą drogę.
Więcej owiec.
Droga wiła się tak przez sporą część podjazdu.
Na podjeździe zaczęło padać, szybko wyciągnąłem deszczówkę i ruszyłem dalej.
Fort epoki napoleońskiej, wszędzie znaki zabraniające wstępu na obiekt militarny.
Najpierw dojeżdżamy na Col de la Bonette gdzie znajduje się rozwidlenie dróg i skąd prowadzi trasa na szczyt, do tego miejsca jechało się znośnie, końcówka dojazdowa z 2700m na 2802m miała jednak ponad 11%.
W końcu udaje się zdobyć najwyższą asfaltową drogę w Europie. Okazuje się, że można jeszcze pieszo wspiąć się 60m wyżej na sam szczy Bonette i punkt widokowy.
Cime de la Bonette (2802m) zdobyte!
A tu widać rozjazd, w lewo na Jausieres, w prawo na Niceę.
Filmik ze szczytu:
Słitfocia Adama na szczycie :D
Można dokładnie sprawdzić co widać ze szczytu.
Adam sporządził fantastyczną panoramę. Można kliknąć aby zobaczyć w oryginalnym rozmiarze.
Zjazd początkowy był mokry więc wolny, potem na szczęście się rozkręciło i poszło dużo szybciej i całkiem przyjemnie. Pole much okupione ofiarami, jedna w oku, jedna w buzi, kilka na kasku :D Zjeżdżając mijaliśmy już prawie po ciemku wjeżdżających kolarzy, a myśleliśmy, że będziemy ostatni.
Po przebraniu się ruszyliśmy w drogę, nawigacja skierowała nas na... Col de la Bonette, autem było zdecydowanie łatwiej ją zrobić, przy okazji mijaliśmy zjeżdżających kolarzy, a przy samym szczycie obładowanych sakwiarzy na światłach. Opuszczaliśmy już wysokie Alpy i udaliśmy się na południe...
Dzień zaczęliśmy leniwie, pogoda z nowu dopisywała a my mieliśmy przed sobą wizję 60km wspinaczki na Col du Galibier (2645m) przez Col du Lautaret (2058m). Czarny scenariusz zakładał jazdę w obie strony tą samą drogą dlatego postanowiliśmy zrobić wszystko żeby tak nie było. Już na starcie mapa zaprowadziła nas w las na trasę oznaczoną "XC"... ale dzielnie parliśmy naprzód. Plan zakładał przejechanie obok początku podjazdu na L'Alpe d'Huez i jechanie wzdłuż głównej "żółtej" drogi drogą "białą". Biała droga zaprowadziła nas najpierw pod wodospad, a następnie na skalną ścieżkę, którą bez lin i uprzęży bałbym się robić :D Została nam jedna opcja, podjechać kawałek na L'Alpe d'Huez, ten bardziej stromy kawałek, i odbić w interesujący nas szlak.
Jak zwykle wybór był trafny i mieliśmy widokową piękną trasę, spoglądając w przepaść na skraju drogi widzieliśmy w oddali wijącą się "żółtą". Jak na prawdziwych kolarzy przystało musieliśmy przed dużym podjazdem rozgrzać nogi na mniejszym ;)
Wodospad.
Przepalenie nóg.
Wodopoje w alpejskich wioskach często napełniały nasz bidony.
B-e-a-u-tiful.
Długie to przepalenie :D
Niestety po wspinaczce na 1350m musieliśmy zjechać na 950... chociaż zjazd był bardzo przyjemny. Na trasie mieliśmy ponad 10 tuneli z czego najdłuższy miał prawie 1km. Najgorsze były te nieoświetlone bo jeśli nic nie jechało my nic nie widzieliśmy poza światłem na końcu :)
Zapora na Lac du Chambon. Zatrzymali się tam dopingować nas jacyś Polacy na włoskich tablicach, widać napis "Wrocław" na plecach jest dobrze widoczny.
Most wspinaczy prowadzący prosto pod pionową ścianę.
Pocztówka ;)
Nie bałem się terenu, ale tam po prostu bym nie dał rady wjechać szosą. Zawracamy. Ovi Maps, mamy Cię w nosie :P
Wspinamy się na Lautaret.
Malowniczo #1.
W przerwie między "malowniczo" zrobiliśmy krótki postój na małe piwko i chłodzenie w fontannie :D
Malowniczo #2.
Przed samą przełęczą.
Nie widać tego na zdjęciu ale droga na Col du Galibier wiła się od lewej części zdjęcia do prawej.
Trochę zajęło nam znalezienie tabliczki z nazwą i wysokością przełęczy :D
Wzniesienie trzeba było objechać dookoła.
Wspinamy się na Galibier.
Takie tabliczki były praktycznie na wszystkich podjazdach. Przyjemna rzecz dla kolarza wypatrującego końca.
W oddali...
Wijąca się droga.
Długo wyczekiwany szczyt. Końcówka podjazdu miała 12%!
Zostawiliśmy luzem rowery i zrobiliśmy jeszcze 30 metrową wspinaczkę na punkt widokowy. Schodząc widzieliśmy śmiałka wjeżdżającego tam na MTB.
Tak, tak, najwyższy szczy Europy.
Monte Bianco w zoomie.
Widoczki ze szczytu.
Dwa filmy ze szczytu.
I w lepszej jakości od Adama.
Następnie zaczęliśmy długo wyczekiwany, 60km zjazd do auta :D Pierwsze 8km z Galibier bardzo emocjonujące, szybkie, na krawędzi, z krowami na drodze i powolnymi rowerzystami, których trzeba było wyprzedzać. Później do wyprzedzania zostały już tylko auta blokujące drogę. Zjazd dobry do aerodynamicznego wyłożenia się na rowerze. Po 31km udało się wykręcić średnią prawie 50km/h jednak tak długo napięte mięśnie nie dawały rady i musiałem olać dobrą pozycję zjazdową. Kolejne 28km już łagodniej i wolniej.
Od dłuższego czasu jechaliśmy na suchych bidonach i naszym celem stało się zdobycie jakiegokolwiek trunku. W takich poszukiwaniach dotarliśmy aż do naszego Allemond. Wszystkie pizzerie były w 100% obłożone więc siedliśmy w pustym barze i zamówili po browarze. Potem zjawiła się miejscowa mafia, Rumuni znad ukraińskiej granicy, z którymi bez problemu rozmawialiśmy po Polsku ;)
Na pole kempingowe dotarliśmy już po ciemku, nawet nie próbowaliśmy ruszać w trasę tylko zapłaciliśmy za kolejny nocleg. Jutro szykował się kolejny trudny dzień.
Tym razem mieliśmy trochę szczęście bo krążąc wieczorem po okolicy Allemond trafiliśmy na kemping i właściciela, który przejeżdżał rowerem koło wjazdu. Nareszcie ktoś znający angielski! Chwilę pogadaliśmy i doszliśmy do wniosku, że 5.62 euro od osoby to nawet dobra cena. Kemping był otoczony ze wszystkich stron drzewami, a po środku znajdował się plac wielkości boiska piłkarskiego.
Rano leniwie zebraliśmy się do drogi. Na celowniku mamy legendę szosowych podjazdów z Tour de France - L'Alpe d'Huez (1815m) oraz dwie przełęcze na jednej trasie - Col du Glandon (1924m) i sławny Col de la Croix de Fer (2067m). Zapowiadał się ból w nogach, a właściciel kempingu zapewnił nas, że po takiej trasie zostaniemy u niego na kolejną noc.
Na rozgrzewkę 9km po płaskim i jesteśmy w Le Bourg d'Oisans gdzie zaczyna się podjazd, na którym przesądzono losy wielu TdF. Podjazd faktycznie jest ciężki, początek stromy, potem łagodnieje, serpentyna na serpentynie. Od początku narzucam mocne dla siebie tempo i atakuję. Po drodze wyprzedzam ponad 30 rowerzystów, przynajmniej jeszcze raz tyle zjeżdża. Podjazd jest oblegany, na asfalcie widnieją napisy dopingujące zawodowych kolarzy. Wyprzedziło mnie dwóch kolarzy, dwóch dziadków :) z czego jednego dogoniłem przed metą, a z drugim próbowałem walczyć, ale tempo miał zdecydowanie za wysokie.
Po ponad 14km dojeżdżam do Alpe d'Huez, pojawia się jednak problem - gdzie jest meta? :D Błądzę po miejscowości i docieram na jej wylot gdzie droga pnie się dalej w górę, ale bez znalezienia finiszu. Zresztą nie tylko ja bo wszyscy kolarzy, którzy tu wjeżdżali stawali i zastanawiali się gdzie jechać. Jak na tak ważne miejsce dla kolarstwa powinny być zdecydowanie lepsze oznaczenia.Pół godziny później dojeżdżam do mnie Adam, który zrobił kilka dodatkowych kilometrów w poszukiwaniu mety :D On jednak ją znalazł i zrobiliśmy sobie małą sesję. Okazało się też, że Alpe d'Huez jest mekką dla downhillowców, znajdują się tam dla nich wyciągi oraz rozplanowane trasy zjeżdżające ze szczytu!
Pozorowany finisz na mecie L'Alpe d'Huez.
Poprosiliśmy innych kolarzy o fotkę przy znaku, chcieliśmy mieć dowód :D
Zjeżdżamy z L'Alpe d'Huez.
Okazało się, że również jechali do Allemond. Jeden z nich był managerem drużyny kolarskiej, mówił że ścigali się też w Polsce. Zapewniał, że droga którą teraz zjeżdżamy będzie malownicza i takowa była.
Tak się zająłem rozmową, że niewiele widziałem, dobrze że Adam zdjęcia robił.
Pod pretekstem fotografowania wioski i mnie... ;P
Decydujemy się na zjazd boczną drogą do Allemond. Był to strzał w dziesiątkę bo widoki z niej zapierały dech w piersi. Sam zjazd był genialny, bardzo szybki i dobrze wyprofilowany, ze świetnym asfaltem. Niestety na serpentynie widzimy dwa auta i dwóch kolarzy z czego jeden jest opatrywany. Wygląda na to, że ktoś próbował ściąć serpentynę. Niedługo potem minęła nas karetka na sygnale jadąca w tamtym kierunku.
Pierwszy zbiornik w drodze na Col de la Croix de Fer.
Z Allemond zaczynamy 28km wspinaczkę na Col du Glandon i dalej na Col de la Croix de Fer. Podjazd składa się z kilku sekcji. Zaczyna się łagodnie, następnie stopniowo narasta do 10%, dalej jest zjazd serpentynami i 11% podjazd, który po 4km łagodnieje. Po kolejnym zjeździe nachylenie utrzymuje się w granicach 7%. Średnie nachylenie samych sekcji uphillowych wynosi 6.4%, licząc również zjazdy 4.7%.
Początek wspinaczki na Przełęcz Żelaznego Krzyża. W oddali duży wodospad.
Siatka na rowerzystów... i faktycznie wyrzuciło mnie tu na zjeździe, dość stromo było.
Na początku podjazdu (przez prawie 6km!) miała miejsce zabawa sytuacja, Adam zatrzymał się na zdjęcie, ja odjechałem i stanąłem załatwić potrzebę. Adam wtedy mnie wyprzedził, okazało się - nie widząc mnie. Rzuciłem się w pogoń, ale trzymał się ciągle na dystans. Tempo szło ostre, a nachylenie było spore. Byłem w szoku że nie mogę go dogonić, widać postawił sobie za cel wygrać ze mną na Croix de Fer ;) W końcu jednak wyprzedza mnie inny kolarz, siłą woli łapię koło. Doganiamy Adama i na pełnym gazie wyprzedzam go. Ten dojeżdża do mnie i ze zdziwieniem pyta się co robię z tył oraz czy minąłem tego kolarza co go goni od początku bo już nie ma sił mu uciekać :D
Reasumując Adam myślał, że jestem z przodu i mu uciekam na szczyt przez co starał się mnie gonić z pełną mocą. Dodatkowo widział z tył jakiegoś goniącego go kolarza i nie chciał być wyprzedzonym. Ja z kolei byłem tym kolarzem, widziałem Adama i z całych sił starałem się go dogonić. Gdyby nie trzeci przypadkowym kolarz pewnie ta zabawa jeszcze trochę by potrwała :D Po całej tej akcji tempo kompletnie siadło, a ja kawałek dalej zarządziłem 15 minutowy postój na posiłek bo czułem, że poziom cukru spada niebezpiecznie nisko. Niestety nie miałem już batonów, tylko przygotowane wcześniej kanapki.
Tama drugiego zbiornika.
Ponownie zawitaliśmy pod nasz wodopój.
Jedno z piękniejszych zdjęć wyprawy, drugi zbiornik.
W oddali widać naszą trasę wspinaczki i Col du Glandon.
Tak dojechaliśmy pod Col du Glandon gdzie ratując swoje być albo nie być wypiłem Colę za 24zł! Jednak całkowicie mnie to uratowało bo cukru starczyło aż na powrót do auta ;) Ujechałem się dość mocno i nawet nie podejmowałem walki z Adamem o szczyty obu przełęczy. Z Glandona na Croix de Fer zostało już tylko dość malownicze 2.5km.
Pamiątkowe zdjęcie na szczycie.
I tu Col de la Croix de Fer.
Zdobyliśmy szczyt, ja zostawiłem swój rower na dole.
Tędy przyjechaliśmy.
Widoki ze szczytu.
Spodziewałem się, że ten sławny Żelazny Krzyż będzie trochę większy... ;)
Podsumowując widokowo droga na Col de la Croix de Fer jest najpiękniejsza z dotychczas zrobionych. Widoki ze szczytu również.
Zjazd natomiast równie fantastyczny jak widoki ;) Szybki, stromy, z delikatnymi zakrętami. Większość go zrobiłem siedząc na ramie i leżąc klatą na kierownicy w agresywnej zjazdowej pozycji, rower mknął jak rakieta, a co najlepsze nie trzeba było hamować. Niestety w lasach Garmin kompletnie gubił mi sygnał z satelitów. Powoli tworzy się mały ranking zjazdów, a ten wskakuje na pierwsze miejsce bo wypadł lepiej nawet od Iseran.
Końcówka zjazdu.
I nasze Allemond.
Wróciliśmy na kemping i poinformowali właściciela, że jednak zostajemy na kolejną noc. Jutro wcale nie zamierzaliśmy odpoczywać, ale jeszcze poprawić po dniu dzisiejszym...
Tym razem znaleźliśmy świetną miejscówkę na nocleg, na końcu wioski, przystrzyżona łączka pod lasem. Dzisiejszy cel to Col de la Madeleine (2000m) robiona przez Col du Chaussy (1533m). Dzień wcześniej Madeleine robiliśmy autem z drugiej strony, wyglądała mniej okazale niż dzisiejsza wersja rowerowa.
W końcu trafił się nam płaski odcinek (1-2%) na rozgrzewkę, szybko jednak wyprzedził nas francuski kolarz. Siedliśmy mu na koło, ale nie jechałem wiele szybciej więc dałem zmianę... z relacji Adama ponoć ledwo trzymał się na kole i musiał często na pedały stawać ;D Kiedy nasze drogi się rozchodziły minął nas z rogalem na twarzy i krzyknął "Merci!"... okazało się, że przez tą mocniejszą jazdę sporo przestrzeliliśmy nasz zjazd.
Trzeba było jechać spokojnie to byśmy nie zabłądzili ;]
Pierwszy cel to Pontamafrey-Montpascal gdzie zaczyna się wspinaczka na pionową ścianę. Znajduje się tam 17 serpentyn o średnim nachyleniu 8.5%. Pod koniec wyprzedził nas samochód teamowy, a potem kilku kolarzy. Młodziki miały trening na tych podjazdach, dawali ładnie pod górę, jak na wyścigu :)
Serpentyny widziane, a raczej niewidziane od przodu.
A tak wyglądają z góry. Zdjęcie znalezione w necie robione ze skalnej wspinaczki LINK.
Na Col de Chaussy!
Przez sporą część podjazdu mieliśmy po bokach przepaść.
5cm za mną znajdowała się przepaść, piono w dół.
Zjazd z Col de Chaussy był fantastyczny.
Po każdym zjeździe musi być podjazd, tym razem nie było inaczej.
Dajemy sobie chwilę na podziwianie widoków i ruszamy w teren.
Droga robi się co raz węższa ;)
Niestety wbrew nadzieją na 3km przed Madeleine trafił nam się terenowy zjazd. Adam mocno podkręcił tempo, a ja driftując próbowałem go gonić. W oddali widziałem, że po wskoczeniu na asfalt zaczyna ostro kręcić pod górę. Stało się jasne że chce mi uciec na szczyt. Puściłem hamulce i mocniej w dół pocisnąłem. Na asfalcie gaz do dechy i gonię, tylko coś ciężko idzie. Okazało się, że złapałem kapcia, jak się przekonałem dobiłem dętkę do obręczy i strzeliła, mimo mocnego ponacinania opony jednak całe. Zepsułem humor Adamowi bo myślał, że na 2km podjeździe dołożył mi 30 minut ;)
Pamiątkowe zdjęcie na szczycie.
Widok na stronę z której przyjechaliśmy autem.
A tu strona robiona rowerami.
Na szczycie starszy, grubszy, Francuz poprosił nas o rower bo chciał pozować żonie do zdjęcia :) Sam zjazd super! Mimo niewielkiej max. prędkości bardzo szybki, znowu wyprzedzona masa aut, a klocki starte o kolejne milimetry. Średnia na 18km zjazdu wyszła 50km/h.
Zapewne dziwi nasz widok w długich rękawach... tak w upale 30 stopniowym trzeba się odpowiednio ubrać. Niestety na Iseran słońce tak nas spaliło, że musieliśmy założyć koszule z rękawami oraz chusty zaciągnąć na same oczy. Szczęśliwie w każdej alpejskiej wiosce znajdują się wodopoje. Zanurzaliśmy ręce aż do ramion oraz całe chusty, i tak od wioski do wioski. Jak najbardziej zdało to egzamin.
Wspaniały parking, kuchnia, łazienka i ubikacja w jednym, do tego wyjątkowo w cieniu ;)
Dość późno pozbieraliśmy się i ruszyli w 80km podróż do następnego celu. Na jutro szykował się nam iście królewski etap!
Profil.
Podjazd: Col de la Madeleine przez Col du Chaussy
1. 13.5km @ 7.5% 2. 8.1km @ 6.9% 3. 2.5km @ 7.6%
Po drodze zahaczyliśmy o Col du Glandon (1924m)
I ponownie uzupełniliśmy zapasy wody, tym razem na ~1600m.
Na dzisiaj przygotowaliśmy sobie ambitny cel Col de l'Iseran (2770m). Najwyżej położoną przełęcz z nawierzchnią bitumiczną w Europie, 12m wyższą od Passo di Stelvio. Nocowaliśmy pod Seez co oznaczało najkrótszą drogą 45km wspinaczkę z 890m na 2770m. Dla nas było to jednak mało i postanowiliśmy po drodze zaliczyć dwa inne wzniesieni... m.in. szlakami pieszymi :D Le Miroir (1398m) oraz Le Monal (1874m).
W drodze na Le Miroir.
Najpierw szybkie zakupy w Seez i szukanie dogodnego parkingu na auto. Początek naszej trasy pokrywa się z wznoszącą się drogą na Col du Petit Saint Bernard, z której zjeżdżamy po 3.5km. Tym samym zaczynamy ostrą wspinaczkę zostawiając D902 prowadzącą na Iseran w dole. Wybór wyśmienity bo ruch samochodowy żaden, a widoki cudne. W końcu musimy zaliczyć szybki zjazd do Sainte-Foy Tarentaise na D902 jednak po chwili odbijamy na 12 serpentyn prowadzących do stacji narciarsko-wypoczynkowej tej miejscowości.
Na jej końcu asfalt znika i zaczynamy offroad :) Wypada nam tego 10km, spotykamy samych pieszych wędrowców, od wszystkich słyszymy "Bonjour!" widząc lekkie zdziwienie na nasz widok :D
Serpentynowy offroad.
Cudne widoki na szlaku pieszym
Jedyny odcinek całej wyprawy gdzie musiałem podprowadzić jakieś 50m. Mimo mocnego dociśnięcia ciałem siodełka było tak stromo, że tylne koło boksowało w miejscu uniemożliwiając podjazd. Po asfalcie by się zrobiło ;)
Schronisko(?) na Le Monal.
I jeszcze co mieliśmy za plecami.
Tomek nie zasłaniaj domków ;D
Niestety co dobre się kończy i 15 serpentynami zjeżdżamy ostro w dół do D902. Stąd czeka nas już 28km wspinaczki główną drogą. W między czasie mijają nas dziesiątki motocyklistów. W Alpach jest ich najwięcej, więcej niż rowerzystów, więcej niż aut!
Ostatni widok przed w/w serpentynami.
Po drodze dojeżdżamy do zapory na jeziorze Chevrill, które omijamy 4 tunelami.
Zasilanie jeziorka.
W drodze na szczyt obracając się ukazują się nam takie widoki.
Im wyżej tym klimat bardziej się zmienia.
Droga zakrętami pnie się do góry na wprost nas.
Na szczycie jesteśmy po 60km, mimo pięknej pogody jest bardzo zimno. Od razu ubieram targany ze sobą strój zjazdowy, kręcę się jeszcze po okolicy podjeżdżając szutrówką jeszcze z 6 metrów wyżej. Poniżej krótki filmik pokazujący surowy klimat panujący na tak dużej wysokości.
Pamiątkowe zdjęcie.
I szybko wskakuję w strój zjazdowy.
Po sesjach zdjęciowych jesteśmy gotowi do powrotu. Oczywiście z wielkim bananem na twarzy bo czeka nas 45km zjazdu do auta :D Pierwsze 31km pokonałem ze średnią 51km/h, później nachylenie malało, a nawet pojawiały się kilku metrowe hopki. Ostatecznie powrót z góry do auta zajął na 1h 7m.
Zjazd malina, bije Stelvio na głowę, przy szczycie długie prostki na serpentynach gdzie bez skrępowania można się rozpędzać do woli, w niższych partiach prostki są praktycznie cały czas, należy tylko odpowiednio składać się w delikatnych zakrętach. Nawet nie pamiętam ile aut wyprzedziłem, tutaj podziękowania należą się kierowcą, którzy nas przepuszczali. Niestety niektórych trzeba było brać na pełnym gazie przy 70+ km/h. Na alpejskich zjazdach auto z rowerem nie ma szans :) Jak na razie Iseran to najlepszy zjazd naszego wyjazdu.
Po wszystkim trzeba było się zapakować i ruszać w drogę bo kolejne 100km było przed nami. Jeszcze fotka na przełęczy, która mieliśmy robić dnia następnego rowerami.
Adam nagrywał pokonywanie serpentyn, na filmie tego tak nie widać i też nie słychać, ale z tył w aucie wszystko latało :D
Profil.
Podjazdy: Le Miroir - 9km @ 5.7% Le Monal - 12.4km @ 7% Col de l’Iseran - 28.8km @ 4.5%
Zjazdy: Col de l’Iseran Dystans: 45km Czas: 1:07:19 Avg: 40.1km/h Tętno: 128/166 Kad: 84
Wieczorem sporo czasu poświęciliśmy na szukanie miejsca na namiot, niestety nic nie mogliśmy znaleźć. W końcu zdecydowaliśmy się na ładnie przystrzyżoną łączkę na obrzeżach miasta. Teraz czekała nas nauka rozkładania nowego namiotu po ciemku. Tutaj chciałbym podziękować Piotrkowi bo od tego momentu jego czołówka towarzyszyła nam co wieczór :)
Jeszcze nie zaczęliśmy się dobrze rozbijać, a nadjechał patrol policji, widać było że ktoś dał cynk bo jechali powoli świecąc lampami po bokach. Zatrzymali się oślepiając nas... i odjechali. Sprawdziło się co Adam wyczytał, że we Włoszech nie można się rozbijać na dziko, ale policja nie reaguje :D
Pierwsza noc w namiocie.
Rano spakowaliśmy się i pojechaliśmy na punkt widokowy w... Ameno (!) przez który przejeżdżaliśmy dzień wcześniej. Zostawiliśmy tam auto i ruszyliśmy w trasę. Jak można było się spodziewać również tutaj mnóstwo kolarzy. Postanowiliśmy objechać całe jezioro dookoła i znaleźć miejsca do kąpania się.
Krajobraz z punktu widokowego w Ameno.
Pierwsze większe miasteczko.
Dojechaliśmy na przeciwległy brzeg jeziora. Za plecami mała wysepka na środku oraz w oddali kościół na punkcie widokowym Ameno gdzie stało auto.
Po drodze chcieliśmy znaleźć drogę nad samą wodę. Ponownie przekonaliśmy się, że Włosi nie mówią po angielsku bo nie dogadaliśmy się i zajechali w ślepą drogę... szkoda, że na szczycie :D Z drugiej strony był tam oznaczony szlak dla MTB ;) Plus był taki, że Adam wypatrzył jabłonie z pysznymi jabłkami.
Kiedy już dotarliśmy do tafli wody okazało się, że jedyna plaża jest płatna. Postanowiliśmy więc skorzystać z jednej z prywatnych plaż, których było tam mnóstwo, a która akurat nie była używana. Rowery przez płot i w dół do wody na piknik.
Następnie postanowiliśmy objechać cypel wcinający się w jezioro.
Za plecami wyspa na środku jeziora.
Drogi są naprawdę wąskie.
Ostatecznie niecałe 2km objechaliśmy nabrzeżem.
A to objeżdżaliśmy.
W aucie byliśmy dość szybko bo zdecydowaliśmy się ominąć przełęcze Św. Bernarda i jechać dalej na zachód (240km). Szybko wpadliśmy w Dolinę Aosty. Tak fenomenalnego miejsca jeszcze nie widziałem. Dolina jak dolina, a po bokach wysokie Alpy, dodatkowo pełno zamków i twierdz. Wisienką na torcie była Monte Bianco, która ukazał się nam na końcu doliny. Najwyższy szczyt Europy robi wrażenie.
Próby uchwycenia tego z auta.
Adam próbował coś nagrać, ale jakość jest bardzo słaba :(
Tu już na Małej Przełęczy Św. Bernarda (2188m). Dosłownie trząsłem się tam z zimna.
Oraz widok na Séez we Francji.
Po wielu poszukiwaniach udało się nam znaleźć miejsce na namiot, bez rewelacji i lekko pochyłe, ale dało się spać. I bardzo dobrze bo od jutra miały zacząć się wielkie góry.
W nocy dojechaliśmy nad Lago Como, okazało się, że całe wybrzeże jest pokryte miejscowościami. Wzdłuż jego linii biegły góry poprzecinane tunelami, na szczęście bez zakazów dla rowerów. Późna godzina uniemożliwiła nam dalsze szukanie miejsca na nocleg więc znaleźliśmy parking w Mezzagra i kolejną noc spędzili w aucie.
Od startu mieliśmy piękne widoki.
Postanowiliśmy się rozbić w Argegno po stronie Lago Como i przejechać góry do Lago Lugano gdzie zamierzaliśmy odpoczywać i się kąpać :) Były problemy ze znalezieniem miejsca na auto więc trochę podjazdu zrobiliśmy samochodem...
miejsce postojowe nie rozpieszcza, ruch był duży i nie można było stać obok auta :D
Jeziora miały dać nam trochę wytchnienia, ale mimo to było gdzie podjeżdżać, najpierw 6km @ 5.2%, potem 3km @ 5.4%. Na trasie mnóstwo kolarzy, nie dziwię się bo tereny są wyśmienite.
Zjeżdżając przeżywamy szok, trafiamy na 18% serpentyny! Na 670 metrach zjeżdżamy 100m w pionie. Hamulce ledwo dają radę, kawałek dalej szlaban i jesteśmy w Szwajcarii.
Sesja na serpentynach.
Po szwajcarskiej stronie jest jeszcze ładniej, lepsze Alpy im się trafiły niż Włochom ;)
Zaliczamy zjazd do miasteczka.
Gdzie ratuje nas fontanna z napisem, że woda nie jest do picia... żyjemy :D
Samo miasteczko ma strasznie wąskie uliczki.
Na szczycie ukazuje się nam Monte San Salvatore.
A potem samo Lago Lugano.
Zaliczamy dość stromy zjazd do Cantine di Caprina. 4.34km @ 9.1%. Na koniec nagroda.
Skok.
Ubranie magicznie samo zniknęło ;)
I daję na drugi brzeg sprawdzić czy coś ciekawego jest w Lugano :P
W drodze powrotnej Adam wypatruje ładne miejsce widokowe.
Odpoczywało się super, ale pora była wracać, serpentyny dały nam popalić. Ostatecznie zdecydowaliśmy się skrócić jazdę jadąc prosto do auta. Chcieliśmy się w końcu wyrobić i znaleźć miejsce na namiot bo spanie w aucie robiło się męczące. Mając dużo czasu ruszyliśmy w 100km podróż do Lago D'Orta.
Jeżdżę od lipca 2007. Najczęściej można mnie spotkać w okolicach Wrocławia. Poza szosą dojeżdżam trekingiem do pracy. Trochę informacji:
największy dystans w grupie - 461,7km @ 31,66km/h (nad Bałtyk z Krzyśkiem "chris90accent")
największy dystans w pojedynkę - 260km @ 31.40km/h
największa prędkość - 84,1km/h - gdzieś w Alpach
największa średnia na odcinku 100km - 39.59km/h (Amber Road)
największa średnia na krótkim dystansie - 41.12km @ 40.08km/h
największy miesięczny dystans - 2025km
najwyższe zdobyte drogi:
- Passo di Stelvio 2758m
- Col du l'Iseran 2770m
- Cime de la Bonette 2802m
najtrudniejsze zdobyte szczyty:
- Monte Zoncolan
- Hochtor
- L'Alpe d'Huez
zaliczone kraje na rowerze:
- Polska
- Niemcy
- Austria
- Holandia
- Czechy
- Słowacja
- Włochy
- Szwajcaria
- Francja
- Monaco
- Chorwacja
- San Marino